Najnowszy film pary węgierskich twórców, znanych m.in. z "Księżyca Jowisza" i docenionego w Cannes "Białego Boga", nawiązuje do spektaklu pod tym samym tytułem, który Kornel Mundruczo i Kata Weber zrealizowali w TR Warszawa. Na ekranie zamiast mieszkających w Warszawie Mai i Larsa widzimy młodą bostońską parę - Marthę (Vanessa Kirby) i Seana (Shia LaBeouf). On pracuje na budowie mostów, ona – w przeszklonym biurze, gdzie koledzy organizują jej baby shower. Będąca w zaawansowanej ciąży kobieta decyduje się na poród w domu. Wybiera zaufaną położną, jednak kiedy nadchodzi moment rozwiązania, w jej miejsce pojawia się nieznana wcześniej bohaterce Eva (Molly Parker). Kobieta zebrała już doświadczenie zawodowe i Martha postanawia jej zaufać. Przez blisko 25 minut oglądamy akcję porodową. Kiedy pojawiają się niespodziewane komplikacje, Sean wzywa pogotowie. Niestety, zanim ratownicy zdążą przyjechać na miejsce, noworodek umiera. W kolejnej sekwencji towarzyszymy bohaterom w żałobie. Poznajemy mamę Marthy (Ellen Burstyn), dla której śmierć wnuczki to kolejna życiowa trauma, jej siostrę Anitę (Iliza Shlesinger) i kuzynkę prawniczkę (Sarah Snook).
PAP: Kiedy pracowaliście nad spektaklem w TR Warszawa, wiedzieliście już, że przerodzi się w film?
Kornel Mundruczo, reżyser: Nie, choć te dwa scenariusze rozwijały się właściwie równolegle. Bardzo ucieszyłem się z szansy, jaką dał mi Grzegorz Jarzyna, proponując współpracę z niesamowitym zespołem TR Warszawa. Postanowiliśmy dać im ten materiał, bo czuliśmy się przy nich absolutne bezpieczeństwo. To opowieść, która nie potrzebuje wielkiej wizji, ciężkiej formy - ani w teatrze ani w kinie. Liczy się natomiast autentyzm. Tę jakość znajdziemy w spektaklu TR Warszawa i – moim zdaniem – widać ją również w filmie.
Kata Weber, autorka scenariusza: Początkowo nie miałam zamiaru pisać scenariusza, ale znalazłam swoje notatki opisujące scenę kolacji, podczas której matka i córka poruszają ważne tematy. Poczułam potrzebę, żeby się tym podzielić. Ta historia zawiera kilka aspektów, które są dla mnie bardzo osobiste. Wiem, co to znaczy żyć w rodzinie osoby ocalałej z Holokaustu. Wiem też, jak z pokolenia na pokolenie staramy się radzić sobie z tą traumą, przekazujemy sobie określone wzorce. Mam tu na myśli wpajany perfekcjonizm, poczucie, że trzeba być doskonałym, idealnie wtapiać się w otoczenie, nie odstawać od innych. Chciałam stworzyć postać, która ten schemat przełamie, będzie potrafiła znaleźć własne odpowiedzi, osobną drogę. Oczywiście, "Cząstki kobiety" mogą też być odbierane jako opowieść o macierzyństwie i matce. Opowiadam w nich o izolacji, samotności, a w pewnym sensie także o moim nienarodzonym dziecku i o wszystkich ludziach, którzy stracili w życiu kogoś bliskiego.
K.M.: Kiedy przeczytałem w notatniku dialogi, zatytułowane "Cząstki kobiety", zachęciłem Katę, by napisała scenariusz. Zarówno w spektaklu, jak i w filmie, nie ukazujemy naszych doświadczeń w skali jeden do jednego, ale i tak jest to najbardziej osobista historia, jaką kiedykolwiek stworzyliśmy. Główna bohaterka naszego filmu, Martha, to niezwykle silna, inteligentna kobieta, która przełamuje wzorce przekazywane w rodzinie z pokolenia na pokolenie, aby przetrwać. Ona nie chce zemsty. Uważam, że to wspaniałe przesłanie.
PAP: Pokazujecie, że każdy z nas ma prawo przeżywać żałobę po swojemu. Wierzycie, że kino może pomóc widzom uporać się z różnymi stratami, lękami, tęsknotami?
K.M.: Moim zdaniem sztuka ma dla widza leczniczą moc. Kiedy trafisz na prawdziwe dzieło – choćby nawet prowokacyjne – jest trochę tak, jakbyś znalazł środek uśmierzający ból. Dlatego dusza tak bardzo potrzebuje kontaktu ze sztuką. "Cząstki kobiety" dotykają tematu tabu. Ludzie zazwyczaj nie chcą rozmawiać o odchodzeniu, śmierci swoich najbliższych. A utrata dziecka to jeszcze większe tabu. Nikt nie chce o tym mówić. Dzielimy się naszym doświadczeniem, które – choć dalekie od filmu – dotyczy nienarodzonego dziecka. I nawet ja w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że o tym ze sobą nie rozmawialiśmy. Stało się, nastąpiła cisza, a później zobaczyłem notatki Katy i zachęciłem ją, by je rozwinęła. To wystarczyło. Według mnie, tabu są szkodliwe dla społeczeństwa. Trzeba się z nimi zmierzyć.
PAP: W jednym z wywiadów po premierze "Nietoperza", waszego poprzedniego spektaklu w TR Warszawa, wspominaliście, że pisaliście role z myślą o konkretnych aktorach. Rozumiem, że w tym przypadku było inaczej?
K.W.: Tak, ta historia była dla mnie na tyle wyjątkowa i osobista, że w ogóle nie myślałam o aktorach. Zastanawiałam się natomiast, jak przystosować oba scenariusze do miejsc, w których rozgrywa się akcja. Zależało mi, by były jak najbliższe kulturom obu krajów. W polskiej wersji zrezygnowałam np. z żydowskich aspektów, bo nie miałoby to większego sensu.
K.M.: Natomiast w przypadku "Nietoperza" faktycznie było tak, jak mówisz. Praca nad spektaklem "Cząstki kobiety" i filmem to były dwa zupełnie różne doświadczenia. W teatrze mamy na próby około dziewięciu tygodni, a na zdjęcia do filmu tylko pięć. W tym czasie musimy nakręcić 70 scen. Kręciliśmy dwie, czasami trzy w ciągu dnia. Ale też sami czuliśmy, że to powinno być coś innego. Chcieliśmy uniknąć porównywania Justyny Wasilewskiej, która fantastycznie zagrała Maję na scenie, do Vanessy Kirby, która świetnie wypadła w filmie. Każda z nich musiała zbudować postać po swojemu. My tylko zachęcaliśmy: znajdź własną drogę, zespól się ze swoją bohaterką.
PAP: Dlaczego zdecydowaliście się nakręcić film za oceanem?
K.M.: To całkiem zabawne, ponieważ początkowo miał to być węgierski film, jednak producenci odrzucili ten projekt. Wysłałem więc materiał do mojego przyjaciela, który jest amerykańskim producentem. Okazało się, że bardzo mu się nasz pomysł spodobał. Dalej wszystko potoczyło się już niemal automatycznie. Jestem wdzięczny producentom, którzy nam zaufali. Tym bardziej, że kiedy dostajesz scenariusz w całości poświęcony utracie dziecka, nie jest to zbyt przyjazne dla biznesu, tak to ujmijmy. Z tym się wiąże spore ryzyko.
K.W.: Nie mieliśmy intencji, by był to film amerykański. Ale ponieważ nie mogliśmy nakręcić filmu na Węgrzech, postanowiliśmy spróbować znaleźć naszemu scenariuszowi inne miejsce. Choć "Cząstki kobiety" mają aspekt uniwersalny, nie ma na świecie zbyt wielu lokalizacji, które byłyby odpowiednie dla tej historii. Albo dlatego, że poród w domu nie jest tam akceptowany, albo dlatego, że nie ma silnej społeczności żydowskiej. Nawet w Ameryce Północnej akcję tego filmu można było umieścić jedynie w kilku miastach - np. w Bostonie, co było naszą ostateczną decyzją.
PAP: Ta decyzja miała też coś wspólnego z tym, że planowaliście nakręcić film "Deeper" z Bradleyem Cooperem?
K.M.: W pewnym sensie tak, ponieważ tamta koncepcja się rozpadła i miałem czas, by wyreżyserować "Cząstki kobiety". Upewniłem się też, że nie chcę robić dużego filmu studyjnego, tylko coś kameralnego, osobistego. Chciałem mieć kontrolę nad tym, nad czym pracuję. Bron Studios, które wyprodukowało ten film, jest niezależne i zapewniło mi absolutną swobodę artystyczną. Czułem się jak w TR Warszawa albo na zdjęciach w Budapeszcie. Nie wywierali na mnie presji. To tak naprawdę stworzyło ten projekt.
PAP: Producentem wykonawczym waszego filmu został Martin Scorsese. Jak do niego trafiliście?
K.W.: To było wielkie szczęście, które przyszło do nas po zakończeniu zdjęć. Kornel miał już gotową pierwszą układkę filmu i dzięki kompozytorowi Howardowi Shore’owi uzyskał szansę, aby pokazać ją Martinowi Scorsese. Razem z producentem zdecydowali, że zaproszą go do udziału w tym projekcie. A on się zgodził.
K.M.: Dla mnie to miało symboliczne znaczenie. Stanowiło dowód na to, że we współczesnym przemyśle filmowym jest miejsce na kino autorskie.
PAP: Zarówno w filmie, jak i w spektaklu, umieściliście długą scenę porodu. Jesteśmy tak blisko bohaterki, że niemal dzielimy z nią to doświadczenie, czując ekscytację, a za chwilę ogromny ból. Wydaje mi się, że to cecha charakterystyczna dla waszego postrzegania sztuki – jesteście tak blisko życia, jak to tylko możliwe, ale ta naturalność to tylko złudzenie. Kino i teatr są według was imitacją życia?
K.M.: Zdecydowanie tak. Idealnie ujęte, ponieważ z jednej strony chcemy być bardzo realistyczni, ale prace, które tworzymy, są całkowicie fikcyjne. Po prostu opowiadamy historie. Nie jestem typem dokumentalisty. Kiedyś spróbowałem i wiem na pewno, że to nie dla mnie. Od razu zaczynam wszystko kontrolować, a to kompletnie przeciwko naturze tego gatunku. Poza tym bardzo lubię sceny, które nie są przeznaczone do filmu lub na scenę. Kiedy miałem pokazać na scenie poród, pomyślałem sobie: och, jak w ogóle można to zrobić? To mnie fascynowało. Scena ze spektaklu zainspirowała ujęcie w filmie, bo w teatrze mam do dyspozycji jedną kamerę, nie mam montażysty, nie ma cięć. Nie mogę robić tych rzeczy, do których jestem przyzwyczajony jako reżyser filmowy. Forma stała się absolutnie niezwykła.
PAP: Jak po filmie z udziałem tak wielkich aktorów, jak choćby laureatka Oscara Ellen Burstyn, chcielibyście rozwijać karierę? Myślicie o wyjeździe za ocean na stałe?
K.W.: Nigdy nie planowałam takich rzeczy i tym bardziej nie chcę robić tego teraz, mając 40 lat. Już na to za późno. Uważam, że wszystko w życiu ma swój sens, nic nie dzieje się przypadkowo.
K.M.: Zgadzam się. Ale zdecydowanie chcielibyśmy wrócić do TR Warszawa.
K.W.: Tak, bardzo ich kochamy. To niesamowicie przyjaźni ludzie.
Rozmawiała w Wenecji Daria Porycka (PAP)