"Hunky Dory" ukazuje tydzień z życia Sidneya (w tej roli Tomas Pais), niepoprawnego marzyciela, mieszkańca Los Angeles, który chciał być gwiazdą rocka, ale zabrakło mu szczęścia. Mężczyzna występuje w klubie jako drag queen. Mimo napiwków, jakie otrzymuje, nie może utrzymać się z tej pracy. Regularnie pożycza pieniądze od znajomych, a jego długi rosną w zastraszającym tempie. Pewnego dnia sytuacja życiowa Sida dodatkowo komplikuje się. Była partnerka podrzuca mu syna, po czym znika. Mężczyzna stara się zaopiekować chłopcem najlepiej jak potrafi, jednak czuje, że zawodzi na każdym polu.
Michael Curtis Johnson: Czuję, że zaraz zapytasz mnie o wybory prezydenckie w USA.
PAP: Właściwie chciałam zacząć od przyjemniejszego tematu, ale skoro tak... Co czułeś, gdy pojawiły się powyborcze sondaże?
M.C.J.: Poprzednio przyjechałem do Wrocławia jesienią 2016 r., dokładnie tydzień przed wyborami. Podczas panelu Q&A ktoś zapytał mnie, jak ewentualna wygrana Donalda Trumpa wpłynęłaby na sytuację osób LGBTQ+ w Stanach Zjednoczonych. Zaśmiałem się i odparłem, że nie ma mowy, by Trump zwyciężył. Taki scenariusz wydawał mi się niemożliwy, ale oczywiście udzieliłem odpowiedzi.
Natomiast tym razem byłem przekonany, że Trump wygra. Może w ostatnim tygodniu ta pewność trochę osłabła, ponieważ staram się wierzyć w ludzi. Jednak wiele znaków wskazywało na to, że sprawy potoczą się w taki sposób. Mieszkam na południu kraju, w Alabamie, gdzie większość ludzi głosuje na Trumpa. Wszędzie pojawiają się symbole tego poparcia. Mimowolnie nasiąkałem tą atmosferą, dlatego nie jestem zaskoczony wynikami exit polli. Wiem, to smutne.
PAP: Przejdźmy zatem do filmu, w którym silnie wybrzmiewa twoja wiara w ludzi i sztukę. "Hunky Dory" to nie tylko opowieść o niespokojnej, artystycznej duszy, która usiłuje odnaleźć się w roli ojca. To także piękny hołd dla Davida Bowiego. Gdybyś miał zrobić film biograficzny o tym artyście, na którym okresie lub wydarzeniu byś się skupił?
M.C.J.: Świetne pytanie. Mam nadzieję, że nie powieliłbym pomysłów z "Hunky Dory", ale uwielbiam zwłaszcza ten etap jego życia, kiedy został ojcem i zmagał się z tą rolą życiową. Lubię opowiadać historie, z którymi w pewnym stopniu mogę się utożsamić. W wypadku Bowiego byłoby to wszystko związane z Davidem Jonesem, bo właśnie pod tym nazwiskiem się urodził. Fascynująca jest różnica między tym, kim był, a kim stawał się na scenie. I to, jak bardzo był świadomy własnej tożsamości. Kilka filmów poświęciłem postaciom, które odgrywamy w codziennym życiu. Dzisiaj coraz trudniej jest nam pozostawać w kontakcie z samym sobą. Ludzie oglądają nas w sieci i na tej podstawie wysnuwają wnioski. Często nie mają one wiele wspólnego z rzeczywistością.
PAP: Pamiętasz, kiedy zaczęła się twoja fascynacja Bowiem?
M.C.J.: To musiały być czasy college’u. Początkowo interesowałem się The Smiths. Nakręciłem nawet film o tym zespole. Bowie był moją kolejną obsesją. Sądzę, że wzięła się ona z potrzeby wykreowania artystycznej wersji siebie. David w każdym albumie mógł przybierać inną tożsamość, formę. Również jego ostatnia płyta "Blackstar" był wielkim darem dla nas wszystkich. Mówił o zmaganiach ze śmiercią, o tym, co po sobie zostawiamy. Wielu artystów nawiązuje w swojej twórczości do ulotnej natury życia. Ja sam nie wierzę w życie po śmierci, dlatego obserwowanie Bowiego stawiającego czoła kwestiom ostatecznym było bezcennym doświadczeniem. W trakcie prac nad pełnometrażowym debiutem sporo myślałem o albumie "Hunky Dory". Stąd wziął się tytuł filmu.
PAP: W szkole średniej wiedziałeś już, że w przyszłości chciałbyś przynależeć do artystycznego świata?
M.C.J.: Nie, jako dorastający chłopak interesowałem się sportem. Trenowałem futbol amerykański, ale czułem, że to nie do końca "to". Dopiero zajęcia filmowe na studiach otworzyły mnie na kino. Odkryłem, że film nie jest wyłącznie rozrywką, ale potężnym, unikalnym językiem twórczym. Od tamtej pory nie chciałem wyrażać siebie w żaden inny sposób. Także wkroczyłem do tego świata stosunkowo późno. Wielu Amerykanów już za dzieciaka kręci filmy i marzy o byciu reżyserem. Ze mną było inaczej. Ale już jako mały chłopiec doceniałem, że rodzice zabierają mnie na filmy o "prawdziwym, dorosłym życiu". Oglądając te obrazy, czułem się dojrzały.
PAP: Scenariusz "Hunky Dory" współtworzyłeś ze swoim przyjacielem Tomasem Paisem, któremu powierzyłeś główną rolę. Praca z osobą, z którą rozumiesz się praktycznie bez słów, była spełnieniem marzeń?
M.C.J.: Tak było. To też dłuższa historia. Z Tomasem przyjaźnimy się od dawna. Choć przez osiem lat obaj mieszkaliśmy w Los Angeles, ani razu nie pracowaliśmy razem. On nie miał na swoim koncie żadnego filmu pełnometrażowego, ale to kompletnie nie miało znaczenia. Kiedy rozmawiasz z ludźmi, po prostu czujesz ich energię i intuicyjnie wiesz, czy byliby dobrymi aktorami. U Tomasa to było ewidentne. Pewnego dnia przyniósł mi scenariusz krótkiego metrażu swojego autorstwa i zachęcił, żebym przeniósł go na ekran. Czytając tekst, byłem zdziwiony, że o mnie pomyślał. Nie miałem większego pojęcia o kulturze drag queen, nie wiedziałem, jak to jest być drag queen. Ale dwie rzeczy przykuły moją uwagę. Po pierwsze, wątek występów przed publicznością, który skojarzył mi się z Davidem Bowiem. Kolejną kwestią był wątek ojcostwa, ponieważ w tamtym okresie sam zostałem tatą. Postanowiłem rozszerzyć scenariusz. Kiedy wypracowaliśmy finalną wersję, okazało się, że Tomas dokładnie wie, jak zagrać Sida. Nie musiałem udzielać mu żadnych wskazówek. On po prostu zespolił się z tą postacią i niósł na swoich barkach cały film. Nie wiem, jak to zrobił, ale chyba na tym właśnie polega magia aktorstwa.
PAP: Główny bohater Sid jest zawieszony między rolami ojca odpowiedzialnego za wychowanie kilkuletniego syna i artysty. Zaczyna zastanawiać się, czy te dwie sfery w ogóle da się połączyć. Jako filmowiec zadawałeś sobie kiedyś podobne pytanie?
M.C.J.: Tak. Rozdzielenie tych dwóch ról przychodzi całkiem łatwo. Zdarza się, że nie doceniamy naszych najbliższych. Tymczasem to oni napędzają naszą twórczość, karmią kreatywność, wspierają nas na każdym kroku. Był moment, kiedy na tyle skupiłem się na własnych sprawach, że oddaliłem się od moich dzieci i przyjaciół. Zapomniałem, jak ważna jest umiejętność słuchania, uważność na czyjeś potrzeby, przebywanie z tymi, których kochamy. Być może dlatego tak bardzo wzruszył mnie film "The Brutalist" Brady’ego Corbeta, który we wtorek otworzył American Film Festival. Jednym z wielkich tematów tego obrazu jest integralność artystyczna, która czyni nas bardzo chaotycznymi, wrażliwymi na otaczający świat. A zarazem pozwala nam skoncentrować się na rzeczach, które uważamy za istotne.
PAP: Nie należysz do reżyserów, którzy często realizują filmy. Po "Hunky Dory" zrealizowałeś tylko jeden pełny metraż "Savage Youth". Tworzenie kina niezależnego w USA staje się coraz trudniejsze?
M.C.J.: To wszystko kwestia ekonomii. Tak naprawdę od czasu "Savage Youth", czyli od sześciu lat, nie przestałem robić filmów. Realizowałem krótkie metraże. Na tym co prawda nie da się zarobić. Co więcej, trudno jest w ogóle znaleźć miejsce, gdzie można by je pokazać. Jednak wierzę – i jako wykładowca staram się przekazywać to moim studentom – że wszystko w naszym życiu przychodzi we właściwym sobie czasie. Sam proces jest często po wielokroć ważniejszy niż finalne dzieło. Robienie krótkich form napędza mnie, przynosi radość, która jest potrzebna, by przetrwać w tej branży. Finansowanie kina niezależnego w USA jest na tragicznym poziomie. Publiczne wsparcie właściwie nie istnieje. Jeśli chce się być naprawdę niezależnym twórcą, trzeba samemu znaleźć sposób, by zebrać budżet. Z wiekiem coraz trudniej mi żyć złudzeniami, że jeśli bardzo chcę zrobić dany film to na pewno tak się stanie. Nie chcę być cyniczny, ale pracując z młodymi ludźmi, widzę, że wielu z nich buja w obłokach. Są przekonani, że zrealizują obraz, który szybko zostanie doceniony. Rzeczywistość jest trochę bardziej skomplikowana.
PAP: Gdybyś miał środki na najbardziej wymarzoną produkcję, jaki film byś zrobił?
M.C.J.: Mam kilka pomysłów, których realizacja wydaje się całkiem prawdopodobna. Jeden z nich to opowieść o młodym mężczyźnie, który w dzieciństwie został porwany przez pewnego mężczyznę. Uwolniono go dopiero po dłuższym czasie. Po latach od tej sytuacji bohater dowiaduje się, że zaginął jeden z mieszkańców jego rodzinnego miasta. Od razu zaczyna podejrzewać, że za jego porwaniem stoi ta sama osoba. Historia delikatnie skręca w stronę thrillera. Nasuwa się pytanie, czy chłopak skonfrontuje się z facetem, który go skrzywdził. Ale w istocie ten film będzie raczej dramatem o traumie. Mam nadzieję, że uda mi się go zrobić. Na tym koncentruję uwagę. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.
PAP: W 2016 r. "Hunky Dory" został zwycięzcą American Film Festivalu w kategorii najlepsza fabuła. Jak wspominasz tamten czas?
M.C.J.: Muszę przyznać, że spośród wszystkich festiwali na świecie ten jest moim ulubionym. A mam sporą skalę porównawczą – byłem chociażby w Berlinie, Wenecji czy Slamdance. Pomysł, by oglądać amerykańskie filmy we Wrocławiu, jest absolutnie unikalny. Dzięki fizycznej odległości Polski od USA spoglądamy na nasze obrazy z dozą dystansu. Oczywiście, wyjątkowość tego wydarzenia to zasługa jego organizatorów. Jako filmowiec czuję się tutaj kimś ważnym – i nie chodzi wyłącznie o to, że publiczność docenia moją pracę. Wiem, że to trochę dziecinne, kiedy łaknie się czyjegoś uznania. Ale w Alabamie niewiele osób ogląda moje filmy i zdarza mi się wątpić w sens tej pracy. Reasumując, American Film Festival to doskonałe miejsce prezentacji kina niezależnego. Szczególnie teraz, po wyborach, nie chciałbym oglądać rodzimych produkcji nigdzie indziej. Muszę przemyśleć to, co się stało, nabrać rezerwy. Poza tym ja po prostu uwielbiam Wrocław. Dorastałem na przedmieściach Chicago, więc czuję się tutaj prawie jak w domu.
Rozmawiała Daria Porycka (PAP)
Film "Hunky Dory" jest prezentowany podczas trwającego we Wrocławiu American Film Festivalu w sekcji 15-lecie AFF. Obraz można również oglądać na VoD Nowe Horyzonty. (PAP)
dap/ wj/ mhr/ ał/