PAP: "Robię filmy, żeby porozmawiać z ludźmi" – tę wypowiedź twórcy filmowego "Dekalogu" przytacza pan we wstępie książki "Kieślowski. Ważne, żeby iść". Dzisiaj, po 25 latach od śmierci reżysera, jego dialog ze światem ciągle trwa?
Stanisław Zawiśliński: W dzisiejszej wirtualnej, pokawałkowanej rzeczywistości jest z Kieślowskim olbrzymi problem. Wraz ze wzrostem jego popularności, rozszerzeniem recepcji jego twórczości oddalamy się od tego, co jest sednem jego osobowości i pozostawionego dorobku. Zainteresowanie jego twórczością ciągle istnieje, zwłaszcza za granicą. To jedno z kilku polskich nazwisk – obok m.in. Wajdy, Lema, Szymborskiej czy Kapuścińskiego - rozpoznawalnych w świecie. Paradoks polega na tym, że Kieślowski został poszatkowany, wrzucony do szufladek, zwłaszcza filmoznawczych, i przestał istnieć jako osobowość pełnowymiarowa. W mojej książce "Kieślowski. Ważne, żeby iść" chciałem pokazać, że był nie tylko scenarzystą i reżyserem, ale też żarliwym działaczem Stowarzyszenia Filmowców Polskich i - co ważne - autorem wielu tekstów i wartościowych przemyśleń, którymi dzielił się w przeprowadzanych z nim wywiadach. Sporo tych materiałów zamieściłem w drugiej części tej książki "Kieślowski. Życie po życiu. Pamięć", ale mam wrażenie, że prawie nikt po nie nie sięgnął.
PAP: Brakuje panu zatem całościowego spojrzenia na artystę?
S.Z.: Tak, bo trzeba spojrzeć na Kieślowskiego i jego spuściznę całościowo. Dostrzec nie tylko filmy, ale i pozostawione teksty - nie tylko autobiografię – także pisane sporadycznie dzienniki, notatki, zdjęcia, wywiady. Dopiero wtedy dostrzeżemy bogactwo jego osobowości, lepiej zrozumiemy skąd brała się jego charyzma. Moim zdaniem m.in z tego, że wiódł życie zgodne z twórczością. Jako artysta wędrował od tego, co bliskie, do tego, co dalekie. Od tego, co znane, do tego, co nieznane. Analizował siebie, swoje życie i to później przenikało do jego filmów. Dlaczego jego twórczość filmowa wciąż rezonuje? Bo stawia pytania, których ludzie nie mają czasu sobie zadawać. One wszystkie wynikają z tego podstawowego - "jak żyć?". To go interesowało. Tak robią wielcy artyści i w tym sensie Kieślowski był wielkim artystą, choć uważał się za rzemieślnika. Bardzo słusznie, ponieważ nawet "magiczna" twórczość zazwyczaj jest pokłosiem dobrze opanowanego rzemiosła. Dlatego buntuję się przeciwko wizerunkowi Kieślowski – reżyser, reżyser duszy, metafizyk itp. To uproszczenie. Warto spojrzeć na Kieślowskiego jak na myśliciela, który stworzył pewną wizję, swoiste abecadło postrzegania człowieka, uważnego przyglądania się innym. I dlatego poza oglądaniem filmów Kieślowskiego sugeruję zapoznanie się z tym, co pisał i co mówił w wywiadach. Warto zgromadzić i opublikować te wywiady. Ciekawe, że kilka z nich niedawno zebrano i wydano w Australii.
PAP: Wywiadów udzielał przede wszystkim za granicą.
S.Z.: Siłą rzeczy, ponieważ tam odbywała się promocja jego filmów. Ale sporo tych zagranicznych wywiadów przedrukowano też w Polsce. Nawet jeśli zgromadzilibyśmy sto najciekawszych, to już jest ciekawy materiał dotyczący nie tylko sztuki filmowej, ale po prostu zmagania się z życiem. Kieślowski mówił, że ból zęba jest taki sam dla Afrykanina, białego, żółtego, dla anarchisty i komunisty. Uważał, że trzeba szukać tego, co ludzi łączy, a nie tego, co dzieli. Z takich m.in. przemyśleń, metafor budował swoją filozofię. Zapoznając się z tym, co poza filmami pozostawił, można prześledzić, jak się zmieniał, jakie przeżywał kryzysy, w jakim kontekście powstawały jego filmy. Droga, którą przeszedł, może być inspiracją dla młodych ludzi, ponieważ pokazuje, że nie trzeba się załamywać. Mając takich myślicieli jak on, możemy garściami korzystać z ich dorobku. A nie szufladkować ich, bo przez to ich i siebie zubażamy i pomniejszamy.
PAP: Może w Polsce nie potrafimy docenić wielkich artystów?
S.Z.: Nie powiedziałbym, że nie doceniamy artystów. Ale nader skąpo korzystamy z ich przesłań, doświadczeń, spuścizny. Kilkanaście lat temu wyszedłem z inicjatywą, żeby stworzyć w Polsce Instytut Kieślowskiego, który zajmowałby się recepcją jego twórczości, organizowałby warsztaty i korzystał z jego tego głęboko ludzkiego, a wnikliwego i empatycznego sposobu patrzenia na człowieka. Pisałem o tym w "Kinie" oraz w paru innych miejscach. Nie było odpowiedzi, a przecież Kieślowski ma tylu przyjaciół. Szwedzi mają Instytut Bergmana, Włosi – Felliniego. Starają się pielęgnować nie tylko pamięć o nich, ale też twórczo "filtrować" ich dorobek. Owszem, w ostatnich latach nawet sporo się robi wokół Kieślowskiego, ale te działania są rozproszone i często pozbawione szerszej perspektywy poznawczej. Niekiedy są to po prostu "festiwale" wspomnień, plotek i anegdot. A to za mało. Potrzebne jest jedno szeroko dostępne, multimedialne miejsce, które będzie mądrze i silnie oddziaływać. Czy takie powstanie - nie wiem.
Wrócę jeszcze do tego, co powiedziała pani na początku. W filozofii Kieślowskiego ważny jest dialog. Kino było dla niego sposobem na spotkanie z drugim człowiekiem. Oglądając jego filmy, niektórzy wrażliwi widzowie czują, jakby z nim rozmawiali. Tak, on znalazł drogę do widza, który szuka odpowiedzi na ważne pytania egzystencjalne, interesuje go sens życia. Łatwo byłoby – filmując np. Dekalog - popaść w pedagogikę czy moralizatorstwo, ale u Kieślowskiego tego nie ma. To jest kino, które służy poznaniu siebie i innych ludzi.
PAP: Gdy dzisiaj obserwuje pan polskie kino, dostrzega pan twórców, którzy patrzą na nie podobnie jak on?
S.Z.: Są reżyserzy podejmujący istotne tematy, które i Kieślowskiemu byłyby bliskie. Np. Piotr Domalewski w "Cichej nocy" i "Jak najdalej stąd". Choć nie wspomina o Kieślowskim jako inspiracji, tworzy kino społeczne, które mnie się bardzo podoba. Zresztą tu wcale nie chodzi o to, żeby naśladować Kieślowskiego, tylko żeby było więcej filmów o nas samych, naszych prawdziwych problemach. Kiedyś bardzo podobały mi się filmy Małgorzaty Szumowskiej. Ostatnio mniej, ale to bardzo oryginalna reżyserka. Do tego Jan Komasa... Takich nazwisk mógłbym wymienić więcej.
PAP: W 1994 r. Kieślowski ogłosił, że kończy z robieniem filmów. Gdyby nie choroba, faktycznie tak by się stało? Czy może doszedł do wniosku, że film to za mało i starałby się znaleźć inny sposób docierania do ludzi?
S.Z.: Trudno powiedzieć. Wiem, że z Krzysztofem Piesiewiczem pisał kolejne scenariusze, choć robił to dość niechętnie. Zaczął też pracę pedagogiczną. Był w tym świetny, dlatego na pewno by to kontynuował. Sądzę, że potrafiłby również pisać świetne książki. Niewątpliwie pozostałby blisko kina, ale mógłby już nie stanąć za kamerą i nic by się nie stało. Nie miał obowiązku kręcenia filmów do końca życia. Tym bardziej że zawód reżysera nie wyczerpywał jego talentów. Samo życie było dla niego ważne i nigdy nie był od niego oderwany. Potrafił wybudować dom, naprawić samochód. Nie znosił braku profesjonalizmu. Był rzetelny, miał zasady, ale zawsze najwięcej wymagał od siebie. Być może dlatego oparł się pokusom usadowienia się w blichtrze sławy, odcinania kuponów. Decyzja, że nie będzie już robić filmów, spowodowana zmęczeniem, była bardzo odważna i przemyślana. Uznał, że przekazał światu to, co chciał. A skoro miał poczucie, że powiedział wszystko, to widocznie tak było.
Często myślę o jego psychice i niesamowicie mozolnej, trudnej karierze. To był naprawdę bardzo głęboko myślący, wrażliwy człowiek. Wydaje mi się, że tę wrażliwość ukształtowało w nim dzieciństwo spędzane w prewentoriach. Patrzenie na biedę, chorych ludzi, pensjonariuszy sanatoriów, a jednocześnie radość z tego, że mógł jeździć na rowerze. Czasami biedne dzieciństwo daje niesamowity kapitał. W jego przypadku zaowocowało tym, że chłopak z małej miejscowości dotarł aż do Hollywood, a nie miał żadnych koneksji. Przebijał się sam, ale umiał czerpać od ludzi. Nasiąkał tym, co czytał, co oglądał, z kim się spotykał. Potrafił wykorzystać wiele szans, które życie mu dało. Do tego dochodzi konsekwencja, upór, niezrażanie się porażkami, umiejętność pójścia pod prąd. Wszyscy odradzali mu realizację "Dekalogu", atakowali go za to, a jednak go zrobił.
PAP: Bardzo krytykowany był też za "Bez końca", ale może gdyby nie to doświadczenie, nie byłoby "Podwójnego życia Weroniki"?
S.Z.: Kto wie. Jeździł wtedy na wykłady do Berlina Zachodniego na zaproszenie Henryka Baranowskiego, który prowadził tam teatr. I tam nabierał dystansu do spraw polskich. Może faktycznie to mu pomogło, ale jednak był załamany reakcjami w Polsce, odsądzaniem go od czci i wiary. To musiał być dla niego straszny moment. A dzisiaj paradoksalnie uważa się, że film "Bez końca" najlepiej oddaje atmosferę stanu wojennego. Odbiór jego filmów po czasie jest zupełnie inny. Kieślowski zostawił mnóstwo rzeczy, które promieniują – sformułowań, scen, zachowań. Ale najciekawsza jest ta jego głęboko humanistyczna postawa, od której można się odbić. Zresztą tacy ludzie jak Kapuściński czy Kieślowski, pojawiają się rzadko.
PAP: Jak poznał pan Kieślowskiego?
S.Z.: Jako student byłem na warsztatach dziennikarskich w Soczewce koło Płocka. Pewnej niedzieli dowiedziałem się, że potrzebni są statyści do filmu, który właśnie kręcą. Pojechałem do Płocka z kilkoma kolegami. Okazało się, że mamy statystować w scenie pochodu pierwszomajowego. Mój kolega Maciek Parowski zapytał mnie: "wiesz, kto robi ten film? Dokumentalista Kieślowski, zobacz". To był 1975 rok, a rok później odbyła się premiera "Blizny". Poszliśmy do kina z Parowskim i wyczekiwaliśmy sceny pochodu. Kiedy nareszcie się pojawiła, nie widziałem siebie w tym tłumie. Parowski powiedział: "ja na pewno jestem". A ja mu na to: "Maciek, ja ciebie też nie widzę". Skwitował to stwierdzeniem, że obaj tam jesteśmy, tylko po prostu kopia jest słaba. Pracowałem wtedy w redakcji tygodnika studenckiego "Politechnik", gdzie recenzowaliśmy filmy Kieślowskiego, dyskutowaliśmy o jego "Życiorysie". Trochę więc o nim wiedziałem, ale wtedy mocniej zwróciłem na niego uwagę.
PAP: Co zbliżyło pana do niego na tyle, że zdecydował się poświęcić mu dużą część swojego życia zawodowego?
S.Z.: Lubiłem jego filmy. Zarówno dokumenty, jak i później fabuły. Trochę o nich pisałem. Na początku lat 90, kiedy zacząłem jeździć na festiwale zagraniczne, zauważyłem, że wszędzie się o Kieślowskim mówi, a w Polsce nie. Pomyślałem, że może zrobię z nim wywiad-rzekę. Miałem już wtedy własne wydawnictwo, wydałem książki o Zbigniewie Zamachowskim i Bogusławie Lindzie. Wszyscy odradzali mi jednak staranie się o rozmowę z Kieślowskim. Twierdzili, że na pewno się nie zgodzi. Ale w końcu zdobyłem jego numer telefonu i zadzwoniłem. Okazało się, że czytał jedną z moich książek. Zapytał, czego bym od niego chciał. Powiedziałem i usłyszałem : "proszę bardzo, niech pan zadzwoni jak wrócę z zagranicznych wyjazdów". Tak zrobiłem i zaczęliśmy umawiać się na spotkania. Rozmowy z nim zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Z żadnym artystą nie rozmawiałem tak jak z nim, a rozmawialiśmy prawie codziennie, przez dwa tygodnie 1994 roku – niemal o wszystkim. Książka powstała błyskawicznie.
Mieliśmy nawet zrobić jej francuską wersję. On mi w tym pomagał, ale nie wyszło. Francuzi nie byli zainteresowani, bo uważali, że Kieślowski – skoro u nich kręcił "Trzy kolory" - jest ich. A później nadeszła jego niespodziewana śmierć. Wtedy wpadłem na pomysł, że wydam album o nim, i zacząłem podążać w tym kierunku. Biografia i parę innych publikacji były już konsekwencją 10 lat zbierania materiałów i organizowania wystaw. Wciągnął mnie ten Kieślowski. W życiu dziennikarskim człowiek spotyka kilka, kilkanaście osób, które są ważne i z których poznania się cieszy, bo czuje się przez to wzbogacony. Jestem wdzięczny losowi, bo sądzę, że rozwinąłem się dzięki temu, że mogłem kontaktować się z takimi ludźmi, jak Kieślowski, Kawalerowicz, Hrabal, Buczkowski czy Kapuściński. Ale tak naprawdę to splot okoliczności - przypadek o tym zadecydował. "Przypadek" jest zresztą jednym z moich ulubionych filmów Kieślowskiego. Właśnie dlatego, że się sprawdza. Bardzo wiele rzeczy w życiu zależy od przypadku, od tego, że ktoś nam dał skrzydła, ktoś uchylił jakieś drzwi, a ktoś je przed nami zatrzasnął.
Rozmawiała Daria Porycka (PAP)
Stanisław Zawiśliński (ur. 1953 r.) jest dziennikarzem, pisarzem, dokumentalistą, wydawcą, scenarzystą i współreżyserem filmów dokumentalnych m.in. "Żyłem 17 razy" (o Jerzym Kawalerowiczu), "Tala od różańca" (o Natalii Rolleczek ), "Still Alive - opowieść o Krzysztofie Kieślowskim". W 2008 r. za książki "Kieślowski. Ważne, żeby iść" i "Kieślowski. Życie po życiu. Pamięć" otrzymał nagrody Warszawskiej Premiery Literackiej i Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. W 2014 r. został laureatem Złotego Exlibrisu za album "Fabryka snów". Od 2007 r. prowadzi zajęcia ze studentami dziennikarstwa na Uniwersytecie Warszawskim. (PAP)
autorka: Daria Porycka
kgr/