Jarosław Ziętara urodził się w Bydgoszczy w 1968 roku. Jako dziennikarz pracował najpierw w radiu akademickim, później współpracował m.in. z "Gazetą Wyborczą", "Kurierem Codziennym", tygodnikiem "Wprost" i "Gazetą Poznańską". Ziętara zajmował się m.in. tematyką tzw. poznańskiej szarej strefy. Według prokuratury 1 września 1992 r. został uprowadzony, a później zabity. W 1999 r. Ziętara został uznany za zmarłego; jego ciała do dziś nie odnaleziono.
Obecnie w poznańskim sądzie toczą się dwa procesy, dotyczące sprawy dziennikarza. W pierwszym z nich na ławie oskarżonych zasiada b. senator Aleksander Gawronik (godzi się na publikację pełnego nazwiska), oskarżony o podżeganie do zabójstwa Ziętary. W drugiej sprawie prokuratura oskarżyła byłych ochroniarzy Elektromisu - Mirosława R., ps. Ryba, i Dariusza L., ps. Lala - o uprowadzenie, pozbawienie wolności i pomocnictwo w zabójstwie reportera.
W środę ukazała się nowa książka opisująca sprawę Ziętary autorstwa Łukasza Cieśli i Jakuba Stachowiaka - "Dziennikarz, który wiedział za dużo. Dlaczego Jarosław Ziętara musiał zginąć?".
PAP: Czego z tej książki mogą dowiedzieć się o Ziętarze osoby, które nie interesowały się wcześniej tą sprawą, dlaczego warto do tego tematu wracać?
Łukasz Cieśla: Sprawa Jarosława Ziętary to historia w jakiejś mierze znana publicznie, głównie w kontekście tego, że dziennikarz został porwany, zabity. Nasz pomysł na książkę był taki, żeby skupić się na tym, co działo się przed 1 września 1992 roku, żeby uchwycić klimat tamtego Poznania i trochę klimat Polski tamtego okresu; to jak wyglądała wtedy policja, prokuratura - bo to był zupełnie inny świat, a bohaterami zbiorowej świadomości byli wtedy tacy biznesmeni jak Aleksander Gawronik – wtedy rzekomo najbogatszy Polak, czy twórca Elektromisu Mariusz Ś. Moim zdaniem to właśnie jest duża wartość tej książki.
PAP: Czytając książkę można odnieść wrażenie, że jednym z jej głównych bohaterów jest właśnie twórca Elektromisu Mariusz Ś. Czy rzeczywiście geneza powstania Elektromisu może być kluczowa do zrozumienia sprawy Ziętary? W książce jeden z waszych informatorów wskazuje wprost, że jeśli się dojdzie kto dał pieniądze i wsparcie na samym starcie Elektromisu "to wiele się wyjaśni".
Ł.C.: Mamy informacje i piszemy o tym, jak powstawał Elektromis, kto go zakładał, dlaczego w ogóle taka firma powstała. To jest rzecz, która dla mnie też ma fundamentalne znaczenie. Jeśli przyjmiemy – a takie jest stanowisko prokuratury - że Elektromis ma bezpośredni związek z tą historią, to trzeba sobie zadać pytanie: czym była ta firma, kto ją tworzył i czy Mariusz Ś., wychowanek domu dziecka, człowiek który wylądował w więzieniu za kradzieże, w połowie lat 80. drobny handlarz – był na tyle zaradny, że nagle tworzy firmę, wielkie imperium, które reklamuje się w tv przed kultową "Dynastią"? Tworzy firmę, nazywaną "państwem w państwie", w której zatrudnienie znajdują byli esbecy, milicjanci, prokuratorzy? I on sam jest taki mądry i przebojowy?
PAP: Czyli Mariusz Ś. mógł być raczej słupem wystawionym przez służby, niż "samorodnym geniuszem biznesu"?
Ł.C.: Siostry zakonne z domu dziecka w Szamotułach mówiły o nim, że był bardzo przedsiębiorczy, zaradny. No ale ten sprytny chłopiec w wieku 18 lat wpadł na kradzieżach. Z tego co wiemy, w latach 80. nie byłby w stanie sam zacząć prowadzić takiego biznesu, sprowadzać komputerów, handlować bez jakiegoś przyzwolenia służb. Wiemy z relacji świadków, że Mariusz Ś. przyjeżdżał do SB, miał przekazywać prezenty funkcjonariuszom. Nie ma przypadku w tym, że potem funkcjonariusze SB pracowali w Elektromisie po upadku PRL. Słyszałem od naszych informatorów, że był współpracownikiem służb, choć jego teczki nie ma. Jeden z naszych rozmówców przyznał, że może był kontaktem operacyjnym do jednej sprawy. Ale mamy też relację innego funkcjonariusza SB, który w wolnej Polsce pracował w UOP, i który też mówił, że w okresie PRL władze i służby wiedziały, że system się chwieje, że właściwie od momentu zabójstwa ks. Popiełuszki, czyli od początku lat 80. oni wiedzieli, że będzie słabo z nimi, z systemem, że to się wywali, więc z czasem zakładali rozmaite firmy, takie "szalupy ratunkowe".
PAP: Z drugiej strony, firmy, które wyszły spod ręki Mariusza Ś., jak choćby Biedronka, którą wymyślił, a później sprzedał zagranicznym inwestorom nadal funkcjonują. Podobnie Żabka.
Ł.C.: Mariuszowi Ś. trzeba oddać, że od końca lat 80. prowadzi różne biznesy, te firmy funkcjonują z różnymi właścicielami, mamy Żabki, Biedronki, Bio Family, znane marki na rynku. Nie sądzę jednak, by on własnymi rękoma do wszystkiego doszedł. By wbrew różnym zdarzeniom, wbrew SB, milicji, różnym służbom akurat jemu się udawało rozwinąć wielki biznes i stworzyć olbrzymią firmę, stworzyć "państwo w państwie".
I drugi – Aleksander Gawronik – człowiek, którego w 1980 roku SB nie chciała po raz drugi przyjąć do pracy. Nagle, po kilku latach jest tak mocny, że może tworzyć w Polsce pierwsze kantory? I przypadkiem zatrudnia tam żony wojskowych z wojsk ochrony pogranicza? To jest dla mnie fundament, rzecz która do tej pory nie została przez organy państwowe, przez prokuraturę do końca wyjaśniona. Być może dlatego, że wchodzimy na pole służb specjalnych – i starych i nowych, zwłaszcza nowych.
PAP: Czy służby kiedyś wyjawią coś więcej?
Ł.C.: W Polsce mamy cywilny, polityczny nadzór nad służbami specjalnymi. Pytanie jednak, kto kim kieruje, czy to służby kierują państwem, politykami, czy na odwrót? Uważam, że jeśli byłaby wola polityczna, tej czy innej władzy w Polsce, to mogłoby być inaczej, bo zakładam że w materiałach służb jest o wiele więcej niż to, co dostała prokuratura. Przypomnę, że służby początkowo w ogóle zaprzeczały, że werbowały Jarosława Ziętarę – co było kłamstwem.
Wiadomym jest, że Ziętara był werbowany przez UOP. Wiemy też, że sam Elektromis był w zainteresowaniu służb od początku istnienia. Ale ważne jest też pytanie, ile osób z UOP było z tą firmą powiązanych? Mamy sygnały, że były osoby na podwójnej pensji – z UOP i Elektromisu. Wątek służb specjalnych to istotny element tej układanki i moim zdaniem pewne materiały powinny być odtajnione. Poza tym jest jeszcze wiedza i pamięć ludzi, bo to nie jest sprawa sprzed 300 lat, tylko sprzed 29 lat – żyją uczestnicy tamtych wydarzeń, a ludzka pamięć wcale taka zawodna nie jest.
PAP: Kiedy ginie dziennikarz kluczem do rozwiązania sprawy powinno być prześledzenie tego, czym się zajmował. Wątek Elektromisu i służb pojawił się notatkach Ziętary, dlaczego w latach 90. nie badano szczegółowo tego tropu?
Ł.C. W tej sprawie od początku pojawiały się różne fałszywe tropy, rozsiewano iluzję. Trudno powiedzieć, co kierowało, co nadal kieruje ludźmi, którzy formułują alternatywne teorie wobec wersji krakowskiej prokuratury; o porwaniu, zabiciu i zniszczeniu ciała Ziętary. Inne wersje cały czas się przecież pojawiają; Aleksander Gawronik potrafi patrzeć mi w oczy i mówić, że Ziętara żyje i mieszka w Australii.
Ja rozumiem, że znika młody człowiek, a na początku lat 90. była masa zniknięć - i są formułowane różne teorie, jak w wielu takich sprawach. Ale weźmy np. teorię zwerbowania Jarka przez służby i wysłania go za granicę – mi to się wydaje idiotyczne. Kiedy oni mieli go choćby szkolić? I akurat Jarka wysyłają, młodego dziennikarza? Wiadomo, że inni dziennikarze będą go szukać, że będzie szum. Wersja o samobójstwie? Czytałem akta, wiem, że początkowo nie brano pod uwagę wersji o zabójstwie, o uprowadzaniu z powodu jego zainteresowań zawodowych – a myślę, że w przypadku dziennikarza taka wersja powinna od początku się pojawić i powinna być sprawdzana. Jeśli przyjmujemy, że Ziętara "nadepnął komuś na odcisk", to należało się skupić np. na jego notatkach – a one mówiły czym się interesował. Tam były zapiski o Elektromisie, o postaciach z tej firmy, o składach celnych.
PAP: Samo środowisko Elektromisu twierdzi, że o sprawie Ziętary miało dowiedzieć się dopiero kilka lat temu.
Ł.C.: Trudno w to uwierzyć. Mariusz Ś., o czym wiem z kilku źródeł, był bardzo czuły na krytykę prasową, czytał, co się o nim pisze. Miał również swoje gazety, dziennikarzy swoich mediów, którzy też weszli w skład grupy śledczej założonej przez dziennikarzy, by wyjaśnić sprawę Jarka. Tygodnik "Poznaniak" należący do firmy kontrolowanej przez Mariusza Ś., jak mówią niektórzy, był nawet w awangardzie poszukiwań Ziętary. Na czołówkach stron tej gazety były materiały o sprawie Jarka, więc ja nie sądzę, by Ś. nie czytał własnych gazet, skoro czytał inne gazety i reagował na krytykę.
A po drugie, jest taki oczywisty fakt, który przeczy teorii, jak to nazywam, "środowiska Elektromisu". Jedną z osób, które twierdzą, że o Ziętarze dowiedziała się dopiero w 2014 jest adw. Wiesław Michalski, obrońca "Ryby" i "Lali". Tylko problem jest w tym, że aktach sprawy, w jednym z pierwszych tomów, jest notatka policjanta bodajże z września 1992 roku. W notatce policjant napisał, że w trakcie sprawy poszukiwawczej Ziętary sprawdził wizytówki, które miał dziennikarz i była tam wizytówka Michalskiego. Ten policjant, jak wynika z notatki, w 1992 roku zadzwonił do niego i adwokat powiedział, że kontakt z redaktorem Ziętarą miał w maju 1992 roku. Więc jak to jest, że miał z nim kontakt w maju 1992 roku, a twierdzi że nie wiedział o jego istnieniu do 2014 roku? To się kupy nie trzyma. To środowisko, powiem wprost, jest elektryczne w sprawie Jarka, myślę, że kiedyś mogło być bardziej spokojne o to, że ta sprawa nie zostanie z nimi połączona. A to, że oni brną, że nie znali najgłośniejszej sprawy kryminalnej lat 90. w Poznaniu – jest irracjonalne.
PAP: Jak oceniasz śledztwo krakowskiej prokuratury ws. Ziętary? Udało jej się poznać klimat Poznania tamtego czasu, rozpracować te wszystkie powiązania?
Ł.C.: Decyzja z 2011 roku o przeniesieniu tej sprawy poza Poznań moim zdaniem była absolutnie słuszna. Już pomijam rozmaite teorie, że ktoś tu był nieuczciwy, czy trzymał rękę na tej sprawie. Z drugiej strony mamy Kraków, ludzi, którzy nie znają Poznania. Oni przyjeżdżają tu – prokuratura i policjanci Archiwum X - jak mają czas, bo mają też inne sprawy na swoim podwórku, mają swoich przełożonych, którzy oczekują wyników, zakończenia różnych śledztw. Gdybym miał powiedzieć, co należało zrobić, to powołać zespół śledczy, który by się głównie tą sprawą zajmował. I niechby to była prokuratura z Krakowa, czy innego miasta, ale mogłaby mieć też jakiegoś ogarniętego policjanta czy dwóch z Poznania, którzy znają miasto, realia i przede wszystkim mogą wykonać tu na miejscu od razu czynności. Nie muszą specjalnie przyjeżdżać, uczyć się Poznania – tego zabrakło.
W sprawie Jarka nadal jest wiele niedokończonych wątków, które powodują, że od niemal 30 lat wciąż nie znamy wszystkich szczegółów tej historii. Ława oskarżonych w toczących się procesach na pewno jest za krótka. Jeśli przyjmiemy, że to była zbrodnia, porwanie – to brakuje choćby tego, kto tę zbrodnię faktycznie zlecił i kto dokonał zabójstwa.
PAP: W książce rozliczacie prokuraturę, policję i inne środowiska, ale także ówczesne media. Czy wtedy dziennikarze mogli zrobić coś więcej? Czy coś więcej dla sprawy powinny robić media teraz?
Ł.C.: Media mogą pytać, szukać, tropić, rozliczać. Jako dziennikarze w niektórych aspektach jest nam łatwiej niż prokuraturze, bo ludzie bardziej ufają nam niż służbom. Natomiast my nie mamy tej całej aparatury operacyjnej policji, nie mamy możliwości np. podsłuchiwania. Dziennikarz nie inwigiluje ludzi.
Roli dziennikarza nie możemy przeceniać, ale i nie możemy jej deprecjonować. Myślę, że media powinny nadal się tą sprawą zajmować, bo to jest jakiś wyrzut sumienia chyba nas wszystkich – zginął dziennikarz, nasz kolega po fachu. Myślę, że każdemu uczciwemu dziennikarzowi i człowiekowi powinno zleżeć na wyjaśnieniu tej historii.(PAP)
Autor: Anna Jowsa
js/