Henryk Miśkiewicz: jazz niejedno ma imię

2021-09-29 10:40 aktualizacja: 2021-09-29, 12:28
Saksofonista Henryk Miśkiewicz Fot. PAP/Albert Zawada
Saksofonista Henryk Miśkiewicz Fot. PAP/Albert Zawada
Jazz niejedno ma imię, tak jak miłość i muzyka – mówi Henryk Miśkiewicz, wybitny polski saksofonista, klarnecista i aranżer. Koncert z okazji 70. urodzin artysty odbędzie się 30 września w Och-Teatrze w Warszawie.

PAP: Piękny moment w pana życiu i biografii artystycznej: okrągłe urodziny, płyta nagrana z córką Dorotą i koncert, w którym uczestniczyć będą przyjaciele muzycy. To chyba dobry czas dla artysty.

Henryk Miśkiewicz: Z okazji moich 70. urodzin Dorota, bo to był jej pomysł, ale i syn Michał postanowili mi zrobić prezent w postaci wspólnie nagranej płyty.

PAP: Jaka jest zatem historia nagrania albumu „Nasza miłość”?

Henryk Miśkiewicz: Powróciliśmy do moich utworów sprzed lat, ale też braliśmy pod uwagę moje niedawne kompozycje, a ponieważ były to wersje instrumentalne, należało pomyśleć o tekstach. Wersje na płytę zostały wzbogacone tekstami znakomitych autorów, np. Ewy Lipskiej, Wojciecha Młynarskiego, Grzegorza Turnaua, Bogdana Loebla, Andrzeja Poniedzielskiego oraz nowymi aranżacjami. Powstała płyta nastrojowa, balladowa w swym charakterze.

PAP: Poetycko-liryczna muzyczna opowieść ma jednak obok jazzujących ballad fragmenty mocniejsze, dynamiczne i zaskakujące.

Henryk Miśkiewicz: Takim utworem jest „Strefa ciszy” do tekstu Grzegorza Turnaua, w którym Dorota ujawnia bardziej dynamiczną naturę, a dominującym momentem utworu jest mocne i zarazem finezyjne solo Piotra Orzechowskiego. Pojawia się tam też moja szybka „rozwichrzona” solówka. To niewątpliwie najbardziej zakręcony kawałek całego albumu - jak ocenił Bogdan Chmura przedstawiając „Naszą miłość” na łamach „Jazz Forum”.

PAP: Podobno po koncertach, na których prezentujecie utwory z „Naszej miłości”, najczęściej są owacje na stojąco?

Henryk Miśkiewicz: Płyta jest dobrze przyjmowana. Graliśmy na festiwalach, dawaliśmy koncerty plenerowe.

PAP: W albumie znalazła się też jedna z najwcześniejszych pana kompozycji.

Henryk Miśkiewicz: Utwór ten napisałem jako szesnastolatek. Dostałem za tę kompozycję nagrodę na Festiwalu Jazz nad Odrą. Była to wersja instrumentalna. Na tej płycie stała się piosenką  „Słowa w głowie” z tekstem Andrzeja Poniedzielskiego.

PAP: Ciekawym powrotem do przeszłości jest też piosenka „Nasze senne sprawy”.

Henryk Miśkiewicz: Ten utwór ze słowami Wojciecha Młynarskiego przed laty śpiewała Ewa Bem. Jest tu też piosenka „Czy nasza miłość”, będąca kompozytorskim debiutem moich dzieci, Doroty i Michała do tekstu Bogdana Loebla oraz mój premierowy utwór „Co minęło, niech wróci” skomponowany do tekstu krakowskiej poetki Ewy Lipskiej.

PAP: Okrągłe urodziny prowokują jednak do zwrócenia ku przeszłości. Czy pochodzi pan z domu, w którym słuchano muzyki?

Henryk Miśkiewicz: Nie tylko słuchano. Mój ojciec był muzykiem amatorem – klarnecistą i saksofonistą. Grywał na weselach, zabawach, uroczystościach. Rodzina ojca – tata miał siedmiu braci i trzy siostry – była bardzo muzykalna; wszyscy bracia grali, mieli swój zespół. Tak jak na mnie czasami mówią „Misiek”, tak – jak mi opowiadała mama, kiedy przyjeżdżał zespól taty mówiono ”O, dzisiaj +Miśki+ grają”, czyli rodzina Miśkiewiczów. Rodzina mamy też była muzykalna.

W mojej rodzinie - mam jeszcze dwie siostry – tylko ja zostałem muzykiem. Z ojcem zawsze lubiłem muzykować, np. jako kilkunastoletni chłopak grałem z tatą w przyzakładowej orkiestrze dętej. Chętnie jeździłem też z ojcem na wesela, zabawy. Była to dobra okazja, aby poznać rozmaite instrumenty, ponieważ niekiedy musiałem zastępować muzyków nieco znużonych weselną atmosferą.

PAP: Jest pan saksofonistą altowym, sopranowym, gra pan na klarnecie. A jaki był pana pierwszy instrument?

Henryk Miśkiewicz: Oczywiście akordeon. W podstawowej szkole uczyłem się grać na akordeonie, a potem na klarnecie.

We Wrocławiu chodziłem do Liceum Muzycznego i tam pod opieką fachowców, np. świetnego pedagoga Rosjanina Michaiła Nikonowa poznawałem tajniki gry na klarnecie. Z saksofonem zaprzyjaźniłem się później, sam się na nim nauczyłem grać.

Nikonow był człowiekiem otwartym, wiedział, że interesuje mnie jazz, zachęcał do tego gatunku, dawał wskazówki, a trzeba pamiętać, że były to czasy, gdy jazz był na cenzurowanym. Często o tym przypominała mi dyrektorka szkoły, mówiąc +koniec z tym jazzem”. Z jazzem nie skończyłem, ale o mały włos skończyłoby się to usunięciem mnie ze szkoły.

Liceum wspominam jednak dobrze; tam założyliśmy pierwszy zespół dixielandowy Young Jazz Band, z którym wystąpiliśmy na Jazzie nad Odrą. Zresztą anons w prasie o tym wydarzeniu i mojej nagrodzie wywołał moją mamę na dywanik do pani dyrektor szkoły.

PAP: Grać nie przestaliście…

Henryk Miśkiewicz: We Wrocławiu wtedy dużo się grało do tańca w klubach studenckich; była to muzyka swingowa. Mój profesor jednak nalegał, abym wyjechał na studia do Warszawy do Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej, dziś jest to Uniwersytet Muzyczny.

W Warszawie Zbyszek Jaremko, którego poznałam wcześniej, zaczął mnie wciągać w jazzowe kręgi. Grałem w Big Bandzie Stodoła, Jazz Carriers. Muzycy zapraszali mnie do swoich zespołów; szybko to się rozwijało. Ptaszyn Wróblewski szukał saksofonisty do swej grupy Chałturnik i mnie zaprosił do tej formacji. Równocześnie grałem w Studio Jazzowym Polskiego Radia oraz w Orkiestrze Andrzeja Trzaskowskiego. Tam grała cała czołówka polskiego jazzu i to była znakomita szkoła dla mnie, jeśli chodzi o muzykę jazzową. I tak to się potoczyło.

PAP: Przez całe dekady pana saksofon było słychać niemal na co drugiej polskiej płycie jazzowej, a  Jan Ptaszyn Wróblewski obliczył, że z nikim nie grał dłużej niż z Henrykiem Miśkiewiczem, bo aż 45 lat.

Henryk Miśkiewicz: Ptaszyn dużą rolę odegrał w moim muzycznym życiu; to on namówił mnie na założenie własnego zespołu. Tak się stało i z własnym projektem wystąpiliśmy na Jazz Jamboree w sali Teatru Roma. Później Marcin Kydryński namówił mnie na nagranie płyty; powstał album „More Love” – z udziałem Edyty Górniak.

PAP: Podobno łatwiej wymienić tych muzyków, z którymi pan nie współpracował?

Henryk Miśkiewicz: Występowałem z wieloma wspaniałymi artystami. Miałem szczęście i satysfakcję współpracowania m.in. z: Ewą Bem, Andrzejem Jagodzińskim, Anną Marią Jopek, Jarosławem Śmietaną, Wojciechem Karolakiem i Adzikiem Sendeckim. Ale też grałem z Patem Methenym, Joe Lovano czy Davidem Murrray’em.

PAP: Przed panem koncert - znowu z udziałem przyjaciół muzyków.

Henryk Miśkiewicz: Cieszę się, że w koncercie wezmą udział muzycy, którzy w różnym czasie pojawiali się w moim życiu: Anna Maria Jopek, Andrzej Jagodziński, Robert Kubiszyn, Marek Napiórkowski, Adam Nowak, Janusz Strobel i Jan Ptaszyn Wróblewski, jak również nasz pełny skład, z którym nagraliśmy „Naszą miłość”, a więc: Dorota Miśkiewicz, Piotr Orzechowski „Pianohooligan”, Sławomir Kurkiewicz i Michał Miśkiewicz. Koncert poprowadzi Marcin Kydryński. Całość zorganizowała Kinga Janowska, której bardzo dziękuję!

PAP: Miłość niejedno ma imię. Stoi pan na czele pięknego klanu muzycznego: syn Michał jest znakomitym perkusistą, a córka Dorota znaną wokalistką. Żona Grażyna, też wykształcona muzycznie, jest menedżerem i animatorem kultury.

Henryk Miśkiewicz: Każdy szedł jednak własną drogą: ani Dorota, ani Michał nie chcieli, abym im pomagał, torował drogę. Byli niezależni i sami kształtowali swoje kariery. Nigdy nie przymuszaliśmy dzieci do muzyki, ale tak się stało, że interesowały się nią od małego. I to jest chyba jedna z większych satysfakcji w mojej karierze: moja muzyczna rodzina. Tym bardziej cieszy nasze obecne wspólne nagranie. Powiedziałbym jednak, że jest to nie tyle nasze rodzinne spotkanie, lecz spotkanie partnerów muzycznych.

Rozmawiała Anna Bernat (PAP)


 

TEMATY: