PAP Life: Co zapamiętał pan z przygotowań do roli terapeuty, Wojtka w filmie „Drużyna A(A)”?
Łukasz Simlat: Pierwszy raz gram na wózku inwalidzkim, bo mój bohater jest osobą z niepełnosprawnością. To było nowe, aktorskie wyzwanie, do którego chciałem się dobrze przygotować. Bardzo dużo dowiedziałem się w „Avalonie”, fundacji, która zajmuje się osobami poruszającymi się na wózkach. Byłem tam wielokrotnie i spędziłem wiele godzin na treningach, żeby nauczyć się jeździć na takim wózku. Ćwiczyłem spadanie z niego, wchodzenie, przesiadanie się z wózka na ławkę, itd. To wszystko pod okiem osób, które tam pracują i mogły ocenić, czy wygląda to wiarygodnie, bo przecież ja sam siebie nie widzę. A poza tym, co również było nie do przecenienia, miałem okazję poznać ludzi, którzy poruszają się na wózkach i którzy zechcieli podzielić się ze mną swoimi przeżyciami, przemyśleniami.
PAP Life: Niektórzy aktorzy uważają, że do zbudowania roli wystarczy scenariusz i wyobraźnia.
Ł.S.: W kwestii podejścia do zawodu jest szkoła falenicka i szkoła otwocka. Ja zawsze mam chęć dzielenia się z widzem naprawdę i totalnie szczerze. Hołduję zasadzie, że jeżeli coś się dzieje na papierze z moim bohaterem, to musi się to zdarzyć, w miarę możliwości, ze mną przed kamerą. Jeżeli mój bohater płacze, to ja muszę znaleźć w sobie takie pokłady bolących mnie i nurtujących rzeczy, żeby pojawiła się prawdziwa łza. Dlatego nie wierzę we wspomagacze, jakieś mentole w oczach i udawanie. Jeżeli przesiąknie się pewnym stanem emocjonalnym, to uda się to pokazać przed kamerą i widz uwierzy. Ale takie podejście niesie też żniwo w postaci pewnego drenażu organizmu.
PAP Life: Jaki to koszt?
Ł.S.: W moim przypadku przede wszystkim zdrowotny. Był czas, kiedy oddawałem za dużo energii temu zawodowi. Do momentu, gdy zaczęło mnie to zżerać i organizm powiedział: „stop, musisz się na chwilkę zatrzymać”.
PAP Life: I co wtedy pan zrobił?
Ł.S.: Mnie więcej od roku tak się ukonstytuowałem w konstelacji zawodowej, która mnie otacza, żeby nie zasuwać tak dużo i tak szybko. Oczywiście, stawianie granic wcale nie jest proste i ciągle różnie mi to wychodzi. Aktorstwo jest zawodem nieprzewidywalnym i nie wiadomo, nawet jeśli w danym momencie są propozycje, czy telefon zadzwoni za jakiś czas. Poza tym, jest też taka próżność aktorska, że trudno odmówić, nawet jeśli jest się w kilku projektach, gdy ktoś składa nam propozycję, czyta się scenariusz i widzi się, że to jest dobra rzecz. Zwyczajnie szkoda odpuścić, kiedy wiemy, że można zrobić coś fajnego. W związku z tym człowiek na siłę upycha kolejny projekt w tym swoim slalomie kalendarzowym. To się kończy tak, że pracujemy po kilkanaście godzin przez siedem dni w tygodniu, po zdjęciach jedzie się na spektakl, a po spektaklu trzeba wyhamować, bo normalny człowiek już śpi, a aktor ma jeszcze adrenalinę z emocji.
PAP Life: Ma pan jakiś sposób na odreagowanie trudnej roli?
Ł.S.: Z racji mojego pracoholizmu nie było czasu, żeby się zastanawiać, jak coś odreagować. Człowiek po prostu kończył jedną robotę i od razu szedł do drugiej. Ale ja nigdy nie miałem też problemu ze zrzucaniem bagażu po jakieś roli, bo podchodzę do tego zawodu w sposób rzemieślniczy. Łatwo też mogę zapomnieć o tym, co przed chwilą zagrałem, bo to jest właśnie kwestia rzemieślniczego podejścia. Lubię takie porównanie, że zbudowanie roli to jest jak rozpisanie partytury - sam wkładam, wyjmuję i poprawiam nuty.
PAP Life: Aktorstwo pomaga lepiej poznać siebie?
Ł.S.: Uważam, że tak, bo trzeba się usytuować w miejscach i okolicznościach, w których być może nigdy byśmy się nie znaleźli, albo nie bylibyśmy w stanie ich wziąć na klatę. To rodzi też przemyślenia na temat siebie, swojej kondycji.
PAP Life: Czy wchodząc w jakąś postać, stawia pan granice dla ochrony samego siebie?
Ł.S.: W dużym stopniu jest to zależne od czasu, jaki możemy poświęcić na budowanie roli. Jeżeli byłbym na przykład takim Danielem Day-Lewisem, który robił jeden film na kilka lata, zarabiając za każdy dziesiątki milionów dolarów i miał nieograniczone środki i czas na przygotowanie do roli, to ta droga właściwie nie ma żadnego końca, można się zatracić w tym wszystkim. Aktor polski nie ma szansy się zatracić, bo nie ma ani takiego czasu na przygotowanie, ani takich zasobów finansowych. Może na szczęście ich nie ma, ale moim marzeniem jest móc przygotowywać się do jakiegoś projektu o wiele, wiele dłużej niż jest w polskim standardzie, czyli żeby mieć na to dwa, trzy lata.
PAP Life: Wracając do „Drużyny A(A)”... To film, który porusza bardzo trudny temat uzależnienia od alkoholu, ale robi to kompletnie inaczej niż do tej pory mogliśmy oglądać w polskim kinie. Marek Koterski, Wojciech Smarzowski czy ostatnio Leszek Dawid w serialu „Informacja zwrotna” pokazywali alkoholizm bardzo realistycznie. Natomiast w „Drużynie A(A)” mamy konwencję tarantinowską, westernową, trochę komiksową. To nie jest zbyt ryzykowany pomysł?
Ł.S.: Moim zdaniem to bardzo ciekawy kierunek w kinie. Taką umiejętność opowiadania o rzeczach ważnych, trudnych, ale robienia tego z dystansem, mają twórcy ze Skandynawii czy Anglicy. W naszym kinie to wciąż rzadkość, nie do końca jeszcze potrafimy się w takiej konwencji poruszać. Problem zaczyna się już na etapie scenariusza. Kiedy przeczytałem tekst „Drużyny A(A)”, w pierwszej chwili miałem poczucie, że ten scenariusz - który opowiada o nas, naszej narodowej słabości, jaką jest alkoholizm - został poprowadzony kompletnie niepolską ręką, tzn. była to ręka z luzem, dystansem.
PAP Life: Przygotowując się do roli Wojtka w „Drużynie A(A)”, chodził pan na mitingi AA?
Ł.S.: Teraz nie, natomiast w przeszłości miałem okazję obserwować takie spotkania na oddziale leczenia uzależnień. Przyznam szczerze, że nie chciałem ponownie wchodzić w takie doświadczenia, bo uważam, że mogłoby mnie to po prostu zawirusować. Mam już pewną wiedzę, która mi wystarczyła, starałem się ją wykorzystać i przełożyć na swoją rolę.
PAP Life: Zna pan osoby, które miały problem alkoholowy?
Ł.S.: Od groma. W środowisku, w życiu prywatnym. Alkoholizm jest niestety powszechną chorobą w naszym społeczeństwie.
PAP Life: Nie jest tajemnicą, że kiedyś na planach filmowych dużo się piło.
Ł.S.: Powiedzmy wprost: kiedyś na planach piło cały dzień, z pijaństwa wchodziło się od razu przed kamerę. Tak było w czasach PRL-u, w latach 90. Na początku lat dwutysięcznych, kiedy zaczynałem pracować, takie sytuacje się zdarzały, ale powoli zanikały. Zmienił się system pracy, system wynagrodzeń. Dawniej film mógł powstawać długo, nawet rok, nikt nie przejmował się kosztami. Teraz na planie nie ma czasu, nie można sobie pozwolić na żadne przestoje. Dlatego dziś zasady pracy są bardzo restrykcyjne. Jeśli komuś przydarzy się jedna, dwie niedyspozycje to błyskawicznie idzie fama, że jest uzależniony i przestaje dostawać propozycje. Ten telefon działa bardzo szybko. Widziałem kariery, które czasem skończyły się, zanim zdążyły się jeszcze zacząć. Ale są też oczywiście historie optymistyczne, kiedy ludzie potrafili się podźwignąć.
PAP Life: Myślę, że wciąż często nie wiemy, co zrobić, gdy widzimy, że ktoś obok ma taki problem.
Ł.S.: Wiemy, że każdy alkoholik musi sam przerobić problem. Ale myślę też, że naszym wręcz obowiązkiem jest, żeby w pewnym momencie zareagować i cieszę się, że ja to wielokrotnie zrobiłem. Czasem wystarczy pogadać, przystawić lustro, żeby ktoś sam się ze sobą skonfrontował, czasem trzema zmusić do podjęcia jakiś działań.
PAP Life: Uratował pan kogoś?
Ł.S.: Tak, przyjaciela.
PAP Life: Wiele uzależnień bierze się też z samotności. Osoby, które się z nią zmagają, nie mają wokół siebie nikogo, przed kim mogliby się otworzyć. Ma pan obok siebie kogoś, z kim może pan przegadać problemy?
Ł.S.: Pod tym względem jestem szczęściarzem. Taką osobą jest moja żona. (PAP Life)
ep/
Rozmawiała Iza Komendołowicz
Łukasz Simlat - aktor, ukończył warszawską PWST. Występował m.in. w warszawskich teatrach Powszechnym i Studio. Zagrał w kilkudziesięciu filmach m.in. „Konwoju”, „Bożym Ciele”, „Broad Peak” oraz w wielu serialach - ostatnio w „Rojście’97” i „Rojście Millenium”. Jesienią zobaczymy go w komediodramacie Drużyna A(A)” i komedii „Sezony”. Ma 46 lat.