PAP Life: Widziałam cię w „Chłopach”. Brawurowo zagrałaś Organiścinę – wredną, oszalałą z nienawiści, przerażoną tym, że wiejska dziewucha chce uwieść jej ukochanego synka, któremu już zaplanowała przyszłość. Trudno ją lubić, ale można zrozumieć, bo jest matką jedynaka i chce dla niego jak najlepiej. Ty też jesteś mamą jedynaka. Łapiesz się czasem na tym, że chciałbyś mu nieba przychylić i popadasz w przesadę?
Małgorzata Kożuchowska: Wychowanie chłopca jest dla mnie pewną nowością i wyzwaniem, bo w mojej rodzinie były same dziewczynki. Mam dwie młodsze siostry, więc w domu nie mogłam podpatrywać, jak to jest z synami. Jaś był bardzo oczekiwanym dzieckiem, kiedy go urodziłam Jasia, miałam 43 lata. Jest moją największą miłością, więc tak, chciałabym dla niego jak najlepiej. Ale moim zdaniem jestem na tyle świadoma i dojrzała, że wiem, iż nie mogę w żaden sposób determinować jego wyborów. Nie przeżyję za niego życia, nie mogę mu więc tego życia wyreżyserować. Trzeba się dziecku przyglądać z miłością i proponować różne rzeczy, żeby jak najwcześniej odnalazło w życiu swoją pasję. Myślę, że to jest klucz do szczęścia. Znaleźć pasję, a w efekcie zawód, który będzie sprawiał, że jesteś na co dzień szczęśliwym człowiekiem, bo robisz to co kochasz. A co do Organiściny, to podczas pracy nad tą rolą starałam się ją zrozumieć. Ta postać, mimo że nie jest wiodąca, ma jednak duży wpływ na społeczność Lipiec, a nawet w pewnym momencie staje się liderem i to ona nakręca zbiorową nienawiść do Jagny. W Organiścinie jest jakaś totalna zazdrość o dziecko i strach, że to wszystko, co ona dla niego zaplanowała, ile w niego zainwestowała, może zostać zaprzepaszczone, że Jagna przekreśli wszystkie jej ambitne plany wobec syna. Rozumiem ten mechanizm, ale go nie polecam.
PAP Life: Zapewnić dziecku możliwości to jedno, ale jak je zmotywować, sprawić, żeby chciało mu się chcieć? Jak sobie z tym radzisz?
M. K.: Wiadomo, że staramy się, by nasze dzieci miały wszystko zapewnione, ale uważam, że my, dorośli, musimy też starać się nauczyć je życia. Dzieci trzeba kochać bezgranicznie i trzeba im zapewnić poczucie bezpieczeństwa, ale też wychowywać. Trzeba stawiać granice i od czasu do czasu powiedzieć „nie”. Ja dużo rozmawiam z Jasiem, staram się uczyć go na przykładach, bo uważam, że to najlepiej do niego dociera. Dlatego często tłumaczę mu różne rzeczy, przywołując historie ze swojego życia – pokazuję, ile pracuję, że ciągle się czegoś uczę, próbuję nowych rzeczy, czytam, cały czas się rozwijam. W ten sposób chcę mu uświadomić, że każdy sukces jest okupiony ciężką pracą, wysiłkiem, konsekwencją, że bez tego nie da się do niczego dojść. I jeżeli w przyszłości będzie chciał mieć ciekawe życie, to musi na to zapracować. Staram się w nim obudzić życiowe ambicje, a jednocześnie nie chcę być taką matką, która stoi nad nim i grozi palcem, że ma zrobić to czy tamto. Chcę, żeby sam rozumiał, że to jest coś, co robi dla siebie i co kiedyś mu zaprocentuje.
PAP Life: Ludzie, którzy osiągnęli sukces, często podkreślają, że najważniejsza jest pracowitość. Ty intensywnie pracujesz od trzydziestu lat, masz w dorobku mnóstwo ról. Ale w ostatnim czasie wydaje mi się, że jest cię trochę mniej. Na jakim etapie zawodowym jesteś teraz?
M. K.: Myślę, że na bardzo komfortowym, bo doszłam do takiego porozumienia z samą sobą, że mogę, ale już nie muszę. Co to oznacza w praktyce? Że łatwiej jest mi odmawiać, łatwiej dokonywać wyborów, z czegoś zrezygnować. Doceniam też ten czas, kiedy mam wolne. Przez lata pracowałam niezwykle intensywnie. Robiłam to, bo kocham swój zawód, ale też miałam tyle sił i energii, że chciałam tak pracować. Ale gdy urodził się Jaś, poczułam, że już nie chcę, by moje życie było wypełnione w takim stopniu pracą, że są też inne rzeczy, które chciałabym móc robić. Kiedy pracujesz 12, 14 godzin na dobę, to właściwie nie zostaje już zbyt wiele miejsca na coś innego. Do tego często dochodzą zajęte weekendy. Podsumowując – stałam się na siebie bardziej uważna i postanowiłam wybierać rzeczy, które naprawdę chcę zrobić.
PAP Life: Czyli jakie?
M. K.: Są różne kryteria, którymi się kieruję. Albo to, że podoba mi się rola, albo to, że chcę się spotkać z konkretnymi ludźmi czy kogoś poznać, albo pojawia się coś, czego jeszcze nigdy nie robiłam, więc kręci mnie, żeby spróbować. Ale nie ma już we mnie potrzeby udowadniania swojej wartości. Myślę, że kiedyś czułam taki przymus. Przez to, że występowałam w telewizyjnych serialach, które cieszyły się dużą popularnością, a jednocześnie pracowałam w teatrze, robiąc bardzo ambitne rzeczy u wielkich artystów, to uważałam, że wchodzę w te prace z opinią aktorki komercyjnej i że w oczach wielkich artystów obniża to moją wartość. Na szczęście lata pracy na deskach teatralnych w końcu mnie od uwolniły od takiego myślenia. Stałam się dzięki temu bardziej wolnym człowiekiem.
PAP Life: Bierzesz udział w castingach?
M. K.: Bardzo rzadko jestem zapraszana na castingi, ale jeśli tak się dzieje, to oczywiście idę. Ale większość propozycji przychodzi bezpośrednio do mnie, ponieważ ktoś chce, żebym wzięła udział w jakimś projekcie albo zagrała daną rolę. Ale czasami zdarza się, że coś zainteresuje mnie czy moją agentkę i wtedy staramy się, żebym na taki casting została zaproszona.
PAP Life: W twoim pokoleniu jest mnóstwo świetnych aktorek. Preis, Kulesza, Cielecka, Ostaszewska, Kuna, Herman… Wystarczy ról dla wszystkich?
M. K.: Ale przecież te wszystkie wspaniałe koleżanki aktorki z mojego pokolenia zawsze były. Widocznie to były roczniki, które obfitowały w utalentowanych, ambitnych i pracowitych ludzi. Mniej więcej w tym samym czasie kończyłyśmy szkoły teatralne, debiutowałyśmy itd. Moje koleżanki robią świetne rzeczy i nie mam takiego poczucia, że coś mi zabierają. Na początku drogi zawodowej każda z nas chciała zaznaczyć swoje miejsce w tym świecie artystycznym, dokonując takich a nie innych wyborów. W młodości byłam bardzo pokorna, albo też może nie dość ufna w swoje siły, dlatego uważałam, że trzeba robić jak najwięcej, dać się poznać z różnych stron, pracować przy bardzo różnych projektach, żeby potem już świadomie nadawać kierunek swojej drodze zawodowej. Przyglądam się teraz moim młodszym koleżankom. Na planie „Chłopów” miałam okazję poznać Kamilę Urzędowską, która zagrała Jagnę czy Sonię Mietielicę, czyli filmową Hankę. Jestem nimi zachwycona. Nie znałam ich wcześniej, bo dopiero startują w zawodzie, ale pracowało się z nimi naprawdę świetnie. Są bardzo utalentowane i życzę im jak najlepiej.
PAP Life: Ty też zachwycasz. Skończyłaś 52 lata i wyglądasz świetnie. Twoje zdjęcia z premiery „Chłopów”, Festiwalu Filmowego w Gdyni czy Festiwalu w Wenecji zrobiły w sieci furorę. Jak to robisz?
M. K.: Dziękuję. To geny. Miałam to szczęście, że dostałam dobre geny po rodzicach i do pewnego momentu nie musiałam wkładać dużo wysiłku, żeby zachować figurę i prostu czuć się dobrze w swoim ciele. To się zmieniło w ciąży – przez cały czas byłam opuchnięta, na lekach, przytyłam 24 kilogramy. To dużo, więc sporo czasu zajęło mi, żeby się ich pozbyć. Kiedy Jaś miał
trzy miesiące, musiałam wrócić do pracy do „Rodzinki.pl”, stanąć przed kamerą, ale też na ściankach, podczas różnych konferencji prasowych i ramówek. I nie czułam się dobrze w rozmiarze, który wtedy miałam. Starałam się coś z tym zrobić, ale karmiłam dziecko, więc wiedziałam, że nie mogę być na żadnej restrykcyjnej diecie, a na jakieś ćwiczenia nie miałam czasu, bo większość dnia spędzałam na planie, a kiedy byłam w domu, chciałam zajmować się dzieckiem. Było to trudne, ale zdawałam sobie sprawę, że tu pomoże mi tylko czas, że po prostu mój organizm musi przez to przejść i w pewnym momencie wróci do normy. Rzeczywiście, po roku, półtora tak się stało. Natomiast po pięćdziesiątce zobaczyłam, że moje ciało się zmienia. To niby naturalne, ale jednak chciałam coś z tym zrobić. Zaczęłam regularne treningi. Ale ciało to nie wszystko. Wewnętrznie też się zmieniłam. Zawsze byłam niepoprawną optymistką i nawet jeśli nie było kolorowo, to wierzyłam, że to minie i zaraz wyjdę na prostą. A teraz pojawiło się takie poczucie, że jednak mam pewien limit czasu do wykorzystania i że szkoda każdego dnia na robienie rzeczy, które nie sprawiają, że rośniesz, tylko podcinają ci skrzydła. I że nikt oprócz mnie nie zadba o to, żebym żyła w zgodzie ze sobą i czuła się szczęśliwa.
PAP Life: Jak więc zadbałaś o siebie?
M. K.: Oczywiście, to jest miłe i bardzo budujące, gdy czytam komentarze, że wiek mi służy, że jestem jak wino. Ale to nie dzieje się samo. Postanowiłam o siebie zadbać i wprowadziłam wiele różnych zmian. Przez lata byłam zawsze skupiona na innych, staram się spełniać różne oczekiwania, żeby nikogo nie rozczarować. Dziś wiem, że nie da się zrobić wszystkiego i zadowolić wszystkich. Badam się regularnie, wiem, co się dzieje z moim organizmem, czego potrzebuje. Od stycznia zaczęłam treningi, ćwiczę dwa razy w tygodniu, chodzę na lekcje tenisa. Zdecydowałam się na coaching, czytam książki z zakresu psychologii, samorozwoju, poprawiania swojego dobrostanu. Chodzi o to, żeby ten czas, który mamy, wykorzystać jak najbardziej. Kiedyś mówiło się, że kobieta po pięćdziesiątce staje się niewidoczna. Nie mówię, że mam ambicję przełamywania stereotypów, ale chcę mieć poczucie, że cały czas jestem pełnowartościową osobą, która ma dużo do zaproponowania. Nie chcę udawać młodszej niż jestem, ale chciałabym zrobić wszystko, co możliwe, by jak najdłużej być w formie. Jestem też mamą wciąż małego dziecka i chcę móc chodzić z nim na rower, grać w tenisa i zwiedzać świat.
PAP Life: Niedawno podjęłaś decyzję, że po kilkuletniej wracasz do Teatru Narodowego. Zatęskniłaś za sceną, masz potrzebę przynależeć do zespołu?
M. K.: Moja intuicja, a na niej nigdy się nie zawiodłam, podpowiadała mi, że to jest moje miejsce, że powinnam tam być, bo to da mi jakiś rodzaj artystycznego spełnienia, którego potrzebuję jako aktorka i jako człowiek. I nie myliłam się, powrót do Narodowego to była bardzo dobra decyzja. Zrobiłam już cztery przedstawienia, wszystkie są docenione, bilety na nie rozchodzą się błyskawicznie. Bardzo dobrze czuję się w zespole Teatru Narodowego, myślę, że tam są ludzie, którzy czują się spełnieni dzięki temu, co robią. Dlatego mają w sobie przestrzeń, by nawzajem się wspierać na każdym etapie tworzenia spektaklu. Podczas prób, ale też potem, podczas grania przedstawień. Te spektakle są trudne, wymagające emocjonalnie i fizycznie, więc poczucie wsparcia od całego zespołu jest bezcenne. Publiczność wychodzi z teatru poruszona, więc mam też poczucie, że robię rzeczy ważne, które zmieniają coś w ludziach. Zdarza się, że ktoś pisze na moim Instagramie, że minął już kolejny dzień po spektaklu, a on dalej jest poruszony, cały czas myśli o tym, co zobaczył. Właśnie po to uprawiam ten zawód. To jest dla mnie największa satysfakcja.
PAP Life: Powrót na deski teatru po długiej przerwie był ryzykiem. Bałaś się?
M. K.: Oczywiście, to było okupione ogromnym stresem, niepewnością, czy sobie z tym poradzę. Zdawałam sobie sprawę, że oczekiwania są duże, czułam presję, wiedziałam, że jest wiele osób, które czekają na moją porażkę. W jednej z recenzji ktoś napisał, że to jest wielka odwaga, by po takiej długiej przerwie wrócić na deski teatru, ponieważ zazwyczaj scena bardzo okrutnie weryfikuje takie powroty. Czułam, że to ryzykowne, ale jestem fighterką. Z Teatru Narodowego odeszłam, gdy byłam w ciąży. Potem dostałam jedną czy drugą propozycję, ale one nie wydały mi się szczególnie interesujące. Czekałam na coś, co sprawi, że zrobię kolejną woltę w swoim życiu. W końcu pojawiła się propozycja od Wojtka Farugi – tytułowa rola w „Matce Joannie od Aniołów”. Ta sztuka od dawna gdzieś za mną chodziła. Kiedy więc dostałam tę propozycję, pomyślałam sobie, że to nie może być przypadek. Tym bardziej, że wcześniej nie znałam Wojtka Farugi, niczego wcześniej nie robiliśmy, więc skoro o mnie pomyślał, to znaczy, że był pewien, iż to właśnie ja powinnam zagrać Matkę Joannę. Gdy się spotkaliśmy i porozmawialiśmy, upewniłam się, że warto zaryzykować i trzeba się w to rzucić. Dyrektor Jan Englert przyklasnął tej koncepcji i umożliwił mi powrót, za co jestem mu bardzo wdzięczna. Potem zrobiliśmy z Wojtkiem kolejne piękne przedstawienie – „Dekalog” na podstawie scenariuszy Piesiewicza i Kieślowskiego. W międzyczasie dostałam zaproszenie od Krystyny Jandy do Teatru Polonia. Nigdy tam nie grałam i nagle Janda, którą zawsze podziwiałam, powierzyła mi rolę Elwiry w „Mężu i żonie” Fredry, którą sama kiedyś grała. To był dla mnie zaszczyt, wspaniała przygoda i wielka frajda z grania, mimo, pracowaliśmy nad tą sztuką w wyjątkowo trudnym momencie, gdy wybuchła wojna z Ukrainą. Codziennie jeździłam na próby, przejeżdżałam obok ambasady Rosji i w samochodzie krzyczałam z bezsilności. W trzecim tygodniu wojny pojechałam z pomocą humanitarną do Lwowa. Trudno zrozumieć, jak mogą dziać się takie straszne rzeczy w XXI wieku, a świat stoi i patrzy.
PAP Life: Bardzo rzadko wypowiadasz się na tematy inne niż artystyczne, unikasz zaangażowania w spory polityczne, światopoglądowe. Dlaczego?
M. K.: Jestem aktorką, o tym, co myślę o świecie, życiu i polityce świadczą moje wybory artystyczne. Wyrażam się na scenie i scena wyraża mnie. Stanowią o mnie także wybory w życiu osobistym, moja działalność charytatywna, w końcu komercyjna. Poza tym nie czuję, że jako aktorka mam jakiś szczególny mandat do zabierania głosu w każdej debacie toczącej się w domenie publicznej. Jeśli uznaje, że mam coś ważnego do powiedzenia to robię to. Ale wolę zaprosić do teatru na przedstawienie. To jest moja przestrzeń wypowiedzi, a przede wszystkim moje kompetencje. Bliskie mi są słowa Krzysztofa Kieślowskiego, który w 1990 roku na zarzuty o jego rzekome zaangażowanie polityczne odpowiadał: „Zawsze uważałem, że powinniśmy być tylko świadkami”. Mówił też: „Obecnie artyści rzucili się w wir polityki, ponieważ zrozumieli, że nie mają już żadnego wpływu na społeczeństwo, ale nie chcą się do tego przyznać. Szewc powinien robić buty”. I ja staram się robić swoje. Wykonać tylko to i aż to, co do mnie należy. Budować wewnętrzną siłę i spokój, bym na scenie miała się czym dzielić z ludźmi. Ale nie ukrywam, że bycie szewcem jest dziś szczególnie trudne. (PAP Life)
Rozmawiała Izabela Komendołowicz-Lemańska
Małgorzata Kożuchowska – jedna z najpopularniejszych polskich aktorek filmowych i teatralnych. Ukończyła Państwową Wyższą Szkolę Teatralną w Warszawie. Po studiach dołączyła do zespołu Teatru Dramatycznego, a następnie była aktorką Teatru Narodowego, do którego niedawno wróciła po kilkuletniej przerwie. Ma na koncie ponad 120 ról filmowych serialowych dubbingowych i teatralnych. Największą popularność przyniosły jej filmy „Kiler” i „Kiler-ów 2-ów” oraz seriale „M jak miłość”, „Rodzinka.pl”, „Prawo Agaty” i „Druga szansa”. Jej mężem jest dziennikarz Bartłomiej Wróblewski, z którym ma 9-letniego syna Jana. Za swoje osiągnięcia artystyczne została odznaczone Złotym i Brązowym Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” oraz Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.
ep/