Nikt chyba nie spodziewał się, że sobotni wieczór przerwie przygnębiająca wiadomość o śmierci 54-letniego Matthew Perry’ego. Choć gwiazdor otwarcie mówił o swoim wieloletnim uzależnieniu od narkotyków i alkoholu, to w ostatnich latach wyszedł na prostą, a nawet zaczął pomagać innym ludziom zmagającym się z uzależnieniem. Z relacji jego najbliższych i przyjaciół wynika, że aktor był w świetnej formie i wszystko wskazywało na to, że uporał się z dawnymi demonami. Tę tezę potwierdza chociażby Matt Manasse, który uczył Perry'ego gry w pickleballa. W dniu swojej śmierci gwiazdor spędził dwie godziny na korcie, który - jak twierdzi jego trener - był dla niego jedną z form terapii.
Policja, która po telefonie alarmowym dokonała oględzin posiadłości aktora, także wykluczyła, aby przyczyną śmierci były narkotyki, których nie zabezpieczono domu Perry'ego. Jednak, jak podaje TMZ powołując się na własne źródła, w domu aktora znaleziono jednak antydepresanty i leki stosowane przy stanach lękowych. Ale wciąż są to nieoficjalne informacje. Pełny obraz dadzą dopiero badania toksykologiczne.
Bardzo prawdopodobną wersją wydarzeń wydaje się ta, którą w poście na portalu X wskazał producent i reżyser Robby Starbuck. Zasugerował on, że do tragicznej śmierci aktora mogło dojść z powodu zatrzymania akcji serca. O tym, że Perry miał problemy kardiologiczne, wiadomo od dawna. Sam aktor w jednym z wywiadów przyznał, że już w 2018 roku doznał nagłego zatrzymania akcji serca. Wtedy jednak w pobliżu był jego asystent, który wezwał pomoc. Szybka reanimacja pozwoliły uratować życie Perry’ego. Tym razem w pobliżu Perry'ego nie było nikogo. Czy rzeczywiście właśnie taki był powód śmierci gwiazdora "Przyjaciół", dowiemy się dopiero, gdy ujawnione zostaną wyniki badań toksykologicznych. (PAP Life)
jos/