Trylogia „Sami swoi” w reż. Sylwestra Chęcińskiego to jedna z najpopularniejszych polskich komedii, w której Wacław Kowalski w roli Pawlaka i Władysław Hańcza jako Kargul stworzyli genialne kreacje. Wiele zabawnych powiedzonek weszło na stałe do języka popkultury. Wydawało się, że ta historia jest już zamknięta.
Dlatego wielu fanów „Samych swoich” było zdziwionych, gdy na początku ubiegłego roku poinformowano, że powstaje prequel filmów, który opowie o losach rodziny Kargulów i Pawlaków do czasu, kiedy wyjechali na Ziemie Odzyskane. Za scenariusz odpowiada Andrzej Mularczyk, scenarzysta kultowej trylogii, a reżyserii podjął się Artur Żmijewski, dla którego był to debiut reżyserski. Nazwiska odtwórców głównych ról przez wiele miesięcy były trzymane w ścisłej tajemnicy. Kiedy zdecydowano się je ujawnić, okazało się, że w rolach Pawlaka i Kargula zobaczymy młodych, nieznanych szeroko aktorów – Adama Bobika i Karola Dziubę. Jak poradzili sobie z tym wyzwaniem? 16 lutego komedia „Sami swoi. Początek” wchodzi do kin. Z Bobikiem i Dziubą rozmawiamy o tym, czy nie bali się podjąć ryzyka przyjmując te role, co było dla nich najtrudniejsze podczas kręcenia filmu i co jest dla nich najbardziej fascynujące w aktorstwie.
Każda rola jest jakimś ryzykiem. Jednak są takie, gdzie to ryzyko jest większe. Chyba tak było w przypadku prequela „Samych swoich”, w którym zagraliście. Czuliście presję, że będziecie musieli mierzyć się z legendą Wacława Kowalskiego jako Pawlaka i Władysława Hańczy jako Kargula?
Adam Bobik: W trakcie czytania scenariusza nie nachodziły mnie takie refleksje, dopiero później pojawiła się panika: „Kurczę, my naprawdę porywamy się na realizację kultowej rzeczy”. Pomyślałem nawet, że to się nie może udać. Ale powiedziałem sobie: „No dobra, jeżeli coś takiego przydarza się w moim życiu, to trzeba w to wejść”. Później, w trakcie zdjęć, nie miałem już czasu, żeby to analizować. Byłem skupiony i zmotywowany, żeby grać, grać, grać i nie lękać się.
Karol Dziuba: Ale trzeba powiedzieć, że przecież my nie porywaliśmy się na legendę, bo to pisał ten sam człowiek – Andrzej Mularczyk. To nie jest tak, że nagle ktoś zrobi kolejną część Sienkiewicza. Poza tym nie robiliśmy remake'u, tylko prequel. Czyli kompletnie inną rzecz, opowiadamy inną historię. Nie kopiowaliśmy legendarnych ról, jakie zrobił Hańcza z Kowalskim, tylko kreowaliśmy swoje.
Jak dostaliście role Pawlaka i Kargula?
A.B.: W moim przypadku było tak, że zostałem zaproszony na casting i po kilku dniach zdjęć zorientowałem się, że cały czas jestem tylko ja, a zmieniają się dziewczyny, które były dopasowywane do ról Mani lub Nechajki. A potem przyszedł etap dopasowania Kargula. Miesiąc później zadzwoniła do mnie moja agentka, Monika i zaczyna mówić o zdjęciach do filmu, umowie. Zaskoczony zapytałem: „To ja mam tę rolę?”, a ona: „To ty nic nie wiesz? No, masz”.
Odtwórcy Kargula podobno szukano znacznie dłużej
K.D.: Podobno tak, ale tego nie wiedziałem, więc żyłem w błogiej nieświadomości. W tym czasie robiłem film „U Pana Boga w Królowym Moście” w reżyserii Jacka Bromskiego. Pewnego dnia, między scenami, drugi reżyser tego filmu, Artur Kłopotowski, nagle wziął mnie na bok i powiedział: „Słuchaj, jest taka sprawa, ale nie możesz nikomu mówić. Jest taki casting…”. „A jaka to rola?” - pytam. „Nie mogę nikomu mówić. No dobra, to cię umówię, ale pamiętaj, nie możesz nikomu mówić”. Pamiętam, że wszystko odbywało się w wielkiej tajemnicy. Potem oczywiście dowiedziałem się, że chodzi o rolę Kargula. Poszedłem na zdjęcia próbne i po jednym castingu miałem tę rolę, więc wszystko szybko poszło. W tym zawodzie różnie bywa. Kiedyś przez osiem miesięcy byłem w procesie przesłuchań do roli, której w końcu nie dostałem, a już miałem ją prawie na sto procent.
Adamie, Karolu, to było wasze pierwsze zawodowe spotkanie?
A.D.: Nie, znaliśmy się wcześniej. Spotkaliśmy się w filmie „Zenek” (film oparty na biografii Zenka Martyniuka w reż. Jana Hryniaka).
K.D.: Na castingu do „Samych swoich” od razu wytworzyła się między nami energia odpowiednia do tych ról. I chyba Artur (Artur Żmijewski, reżyser – red) po prostu to zobaczył i zaproponował mi rolę Kargula.
Ważne było, żeby aktorów grających Pawlaka i Kargula dzieliła spora różnica wzrostu. W końcu Kargul ciągle krzyczy do Pawlaka: „Ty konusie”
A.B.: Między mną a Karolem jest 20, przepraszam 18 centymetrów różnicy. Ja twierdzę, że mam 175 cm, centymetr pokazuje 176, a moja mama mówi, że mam na pewno 177.
KD: Ja bym wierzył mamie (śmiech). Jeśli chodzi o mnie, to mam 193 cm wzrostu. Oczywiście ta różnica była między nami ważna, ale innych wysokich aktorów jeszcze by się znalazło.
Wzrost ma znaczenie w waszym zawodzie?
K.D.: Ja właśnie przez swój wzrost, zostałem aktorem. Marzyłem, żeby być pilotem wojskowym. Chciałam iść do Lotniczej Akademii Wojskowej w Dęblinie, ale w pewnym momencie dowiedziałem się, że przyjmują tam kandydatów 185 cm wzrostu. Trochę przez przypadek zacząłem brać udział w różnych teatrzykach szkolnych, konkursach recytatorskich. Potem trafiłem do miejskiej grupy teatralnej i zdecydowałem się zdawać do Akademii Teatralnej. Ale kiedy już byłem w szkole, to pewien pedagog powiedział mi, że w filmie nic nie będę robił, bo jestem za wysoki. W każdym razie, wszystko zależy od roli, jaką ma się do zagrania. Wiadomo, że bardzo wysoki lub bardzo niski wzrost jest ograniczeniem. Najlepiej, jak się ma jakieś uniwersalne warunki. Przez kilka lat po szkole teatralnej grałem w serialu „O mnie się nie martw”, bardzo się z tego cieszę, bo otrzaskałem się z kamerą, mogłem zbierać doświadczenie. Ale nie wygrywałem żadnych castingów. Trochę mnie to niepokoiło, ale wtedy moja żona powiedziała bardzo mądrą rzecz: „Poczekaj do 30-tki. Jesteś zawieszony w warunkach, bo jesteś wysoki, wyglądasz jak chłop, a w głowie jeszcze taki dzieciak”. Czyli ni chłopiec, ni mężczyzna. I kiedy wszyscy moi koledzy grali w serialach i filmach licealistów czy studentów, to ja nie pasowałem. Żona oczywiście miała rację. Po prostu musiałem dojrzeć do ról dorosłego młodego mężczyzny.
Adam, a jak w twoim przypadku?
AB: Wydaje mi się, że mam przeciętny wzrost, nigdy się nawet nad tym nie zastanawiałem. Natomiast moje początki w zawodzie nie były łatwe. Aktorem chciałem być od dziecka, zdawałem do Akademii Teatralnej, ale po 10 minutach usłyszałem, że się nie nadaję. Poszedłem do Warszawskiej Szkoły Filmowej, skończyłem ją i wróciłem do Hajnówki, skąd pochodzę. Pomyślałem sobie: „No tak, teraz pora zmierzyć się z rzeczywistością, czyli ktoś musi do mnie zadzwonić”. Przecież aktor sam sobie roli nie da. Z okresu szkoły miałem jakieś dwa krótkie metraże na koncie. Kiedyś zadzwoniła do mnie Monika Skowrońska, która zapamiętała mnie z zajęć ze szkoły i zaprosiła na casting do „Małego palca”, filmu krótkometrażowego. Zagrałem tę rolę, a po pokazach dostałem propozycję od agencji aktorskiej. Od tego momentu wszystko pomalutku zaczęło iść do przodu, ale oczywiście początki były takie, że musiałem mieć dodatkową pracę, bo z aktorstwa bym się nie utrzymał. Ale teraz wiem, że to była bardzo dobra droga.
Hajnówka leży na Podlasiu, a stąd blisko na Kresy. Czy to, skąd pochodzisz, pomogło ci w jakiś sposób w budowaniu roli Pawlaka?
A.B.: Za dzieciaka oglądałem „Samych swoich”, a szczególnie drugą część i byłem przekonany, że to jest jakaś historia chłopów ode mnie z Podlasia. Bo ten świat znałem u siebie, czyli chłopi, pole, traktor, kury, świnie. Wszystkie wakacje spędzałem u dziadków na wsi w Szostakowie, widziałem ubój świń, jeździłem traktorem. Pamiętam otwartość ludzi z Podlasia, te ławeczki przed każdym domem, zbieranie się starszych ludzi, którzy wieczory spędzali na rozmowach. Tego świata już prawie nie ma.
Pawlak mówi z typowym dla ludzi z Kresów zaśpiewem. W twoich rodzinnych stronach mówiło się podobnie?
A.B.: Tam, skąd pochodzę, jeżeli już się mówi gwarą, to jest to gwara, którą my nazywamy „gwarym po swoimu” - taki miks białoruskiego, rosyjskiego, ukraińskiego. W Koszelach, u mojego ojca, ludzie mówili bardziej z ukraińskim akcentem, a w Szostakowie, wiosce oddalonej o 10 kilometrów od Koszel, już z białoruskim. Kiedy pracowałem nad rolą Pawlaka, wydawało mi się, że będzie mi łatwiej, ponieważ mam osłuchany ten śpiewny, podlaski zaciąg. Ale ta kresowa gwara i ten kresowy zaśpiew jest inny niż nasz podlaski, więc w kółko oglądałem całą trylogię. Potem już nie oglądałem, tylko słuchałem, żeby złapać charakterystyczny dla Wacława Kowalskiego rytm. Najtrudniejsze chyba było uchwycić charakterystyczny śmiech Pawlaka. To jest nie do podrobienia.
Dużo czerpałeś z kreacji, którą stworzył Wacław Kowalski?
A.B.: Brałem maksymalnie, ile się dało, bo grzechem byłoby nie skorzystać z tak genialnej roli, jaką zrobił Wacław Kowalski. Myślę, że z mojej strony bardzo pyszne byłoby takie podejście: „Nie, nie będę czerpał z Kowalskiego, nie będę się na nim wzorował, bo ja to zrobię po swojemu”. Skoro ktoś zrobił coś genialnego, to trzeba z tego czerpać, więc słuchałem, jak on mówi, patrzyłem, jak się porusza, jak reaguje, podglądałem jego choleryczność, zadziorność, temperament, sposób poruszania się, słynne kroczki, bo on w zasadzie cały czas biegał. Tak naprawdę wszystko była dla mnie ważne i inspirujące.
Karol, ty pochodzisz ze Śląska. Uczyłeś się mówić z kresowym zaśpiewem od początku?
K.D.: Pochodzę z małej miejscowości śląskiej, gdzie funkcjonuje gwara śląska i "jo żech gdzieś też zawsze godoł po śląsku". Śląska wieś to jest trochę co innego niż podlaska wieś, ale korzenie mam chłopskie. Co prawda nie jeździłem traktorem jak Adam, moi rodzice są nauczycielami, ale sąsiad miał kury, za oknem pasły się krowy. Natomiast nauczenie się sposobu mówienia z kresowym zaśpiewem było wyzwaniem i też się tego trochę bałem. Widziałem, jak aktorzy nie ze Śląska grali Ślązaków, mówili gwarą i mnie jako Ślązaka bardzo bolały od tego uszy. Na pewno pomogło mi, że na planie cały czas, nie tylko w czasie zdjęć, mówiliśmy z tym zaciągiem. My się na to nie umawialiśmy, to się po prostu wydarzyło gdzieś organicznie. Nawet do tego stopnia, że jak wracałem do domu, to mówiłem: „A zrobisz herbaaaty? Zrobisz herbaaaty?”.
A.B.: W pewnym momencie duża część ekipy już się podłączyła. Ale też trzeba zaznaczyć, że ze strony reżysera nie było takiej presji, że musimy trzymać się tej gwary. Mieliśmy dość dużą swobodę, poza tym w trylogii też każdy mówi inaczej.
K.D.: Natomiast bardzo pomogło nam poczuć klimat to, że większość zdjęć była kręconych w Parku Etnograficznym w Tokarni, które udawały mityczne Krużewniki na Kresach. Takie zdjęcia wyjazdowe mają to do siebie, że pomagają w koncentracji, poza tym Tokarnia to wyjątkowo urokliwe miejsce.
Kargul nie jest tak charakterystyczną postacią jak Pawlak. To było prostsze czy paradoksalnie trudniejsze do zagrania?
K.D.: Przede wszystkim nie mam czegoś takiego, że jak rola jest mniejsza, to się mniej staram. Kargul jest takim kontrapunktem, bez którego Pawlak nie istnieje. To nie Kargul jest wysoki, tylko Pawlak jest niski. I w kreowaniu przez Władysława Hańczę postaci Kargula jest mniej jakichś bardzo charakterystycznych cech. Przede wszystkim skupiłem się na tym, żeby gdzieś utrzymać energię tego człowieka, którego wykreował Hańcza.
Co było dla was najtrudniejsze podczas kręcenia tego filmu?
K.D.: Sceny z krową, mówię poważnie. Co prawda od dziecka miałem kontakt ze zwierzętami, nawet jeździłem konno przed kamerami, ale ta krowa była kompletnie nieprzewidywalna. Po prostu stresowałem się, że mi lub komuś innemu coś się stanie, bo na ujęciu było mnóstwo statystów, dzieci. Na szczęście nikt nie wylądował w szpitalu.
A.B.: Dla mnie najtrudniejsze było przetrwanie kilkudziesięciu dni zdjęciowych w doklejanych wąsach. One mnie pokonały totalnie i tu nie żartuję. Zapuścić ich nie mogłem, bo jednego dnia grałem 18-leteiego Pawlaka, a za dwie godziny grałem 30- czy 40-letniego, więc codziennie czekało mnie to koszmarne klejenie. Po raz pierwszy też grałem postać, której losy są pokazane na przestrzeni kilkudziesięciu lat - od młodego chłopaka do dojrzałego mężczyzny. To było wyzwaniem, nie tylko jeśli chodzi o metamorfozę fizyczną, ale też psychiczną.
W rolach drugoplanowych grają wspaniali aktorzy: Anna Dymna, Zbigniew Zamachowski, Mirosław Baka, Adam Ferency, Wojciech Malajkat. Udzielali wam wskazówek, podpowiadali?
K.D.: Praca w takim towarzystwie to spełnienie marzeń. Trochę żartem odpowiem, że jeszcze tylko marzy mi się, żeby zagrać z Jerzym Stuhrem, bo już zagrałem z całą główną obsadą „Shreka”, który jest moim ulubionym filmem. A do tego książę z bajki to mój teść (Zbigniew Suszyński, znany aktor dubbingowy – red.).
A.B: To była sama przyjemność. Bo można było oddać im pałeczkę i tylko rezonować z nimi, niech przejmują scenę. Dzięki nim czułem się bezpiecznie na planie. Trochę ta odpowiedzialność ze mnie schodziła, kiedy wiedziałem, że obok są tak wybitni aktorzy.
K.D.: Aktorstwo to jest słuchanie i wyrażenie partnera. A jak się ma takich partnerów, to wszystko się dzieje samo. Wystarczyło, że pani Dymna spojrzała i już mieliśmy spuentowaną scenę.
A.B.: Gramy, coś próbujemy, a jest po prostu ujęcie na nią i ona tym swoim pięknym, prawdziwym spojrzeniem domyka scenę.
Reżyserem filmu jest Artur Żmijewski, który sam jest aktorem. Czy to miało znaczenie w trakcie kręcenia?
K.D.: Moim zdaniem tak, bo reżyser, który jest też aktorem, po prostu rozumie, czego potrzebuje aktor i potrafi do niego dotrzeć. Artur bardzo się nami opiekował, tak po ojcowsku. Jest niezwykle spokojny, ma ogromną kulturę osobistą. Zawsze był świetnie przygotowany i oczekiwał od nas tego, co zaplanował. To dawało wszystkim poczucie bezpieczeństwa.
A.B.: Ale też chodzi o takie ludzkie podejście, które miał Artur. Wiedział, z czym się mierzymy, rozumiał, co to znaczy przemęczenie, frustracja, potrafił jakieś napięcia, które się pojawiały załagodzić, przeczekać. A zarazem bardzo dobrze wiedział, czego chce. Zdecydowanie wolę reżysera takiego jak Artur, który ma wizję. Nie lubię, jak ktoś mówi „zaproponuj coś”. Bo ja mogę zaproponować milion rzeczy i co z tego? „Zaproponuj coś” oznacza wszystko, a wszystko oznacza nic.
„Sami swoi” to komedia, ale jest w niej wiele wzruszających i aktualnych wątków. Mogłoby się wydawać, że Pawlak i Kargul żyją z dala od światowych wydarzeń, ale ten świat przychodzi do nich i decyduje o ich życiu. Pawlak jest zaczepny, boksuje się z życiem, ale finalnie przekonuje się, że i tak niewiele od niego zależy. Też tak mieliście?
A.B.: Miałem w życiu etap boksowania się z innymi, z życiem i z sobą. Myślę, że im człowiek jest starszy i nabywa doświadczenia życiowego, to uczy się odpuszczać. Myślę, że ta świadomość, że nie do końca mamy wpływ na nasze życie sprawia, że rozumiemy Pawlaka. Moja babcia do śmierci powtarzała: „Tr’eba żyć i tak jak prychodzit’sie”, czyli trzeba żyć tak jak to życie do nas przychodzi. Wiem, że dzisiaj są czasy mentorów, którzy mówią nam: „Jesteś kowalem swojego losu, bądź najlepszą wersją siebie i tak dalej”. Ale w życiu zawsze przychodzi moment „sprawdzam”, kiedy ogłaszamy swoją bezsilność wobec losu.
K.D.: Są rzeczy, na które nie mamy wpływu. W moim życiu miałem już kilka takich punktów zwrotnych. Po tym filmie miałem jeszcze taką refleksję, jak ważna jest miłość do ziemi, przywiązanie do miejsca, z którego pochodzimy, gdzie dorastaliśmy.
„Sami swoi. Początek” to przede wszystkim film o miłości, czyż nie?
A.B.: Absolutnie. Miłość jest punktem wyjściowym. Miłość do ziemi, do ojczyzny, do ludzi, do zwierząt. Bo bez miłości niczego nie ma. Wszystko zaczyna się od miłości i do niej zmierza.
Trylogia „Sami swoi” to kopalnia cytatów. W prequelu też pada wiele zdań, które mają szanse stać się kultowymi. Macie jakieś swoje ulubione?
A.B.: Całe mnóstwo. Ale chyba najbardziej lubię, jak Pawlak w drugiej części trylogii mówi: „Ja tej kury nie zabiję, bo to jest zbyt przejmujące”. Cieszę się, że udało się wcisnąć ten tekst do naszego filmu. Wcześniej Pawlak mówi do Mani: „Mania, wesele za chwilę, a rosół na dwóch nogach chodzi”.
K.D.: Moją ulubioną jest: „Ty konusie” (śmiech). Chyba nie mam jednej ulubionej kwestii, natomiast mam sceny, które bardzo dobrze wspominam - wszystkie nasze kłótnie i awantury.
Film właśnie wszedł do kin. Czujecie niepokój, jak zareagują widzowie?
A.D.: Jasne, ale wierzę, że film się spodoba. Jest sporo śmiechu, ale łza w oku też się kilka razy zakręci.
K.D.: Już w trakcie kręcenia, wiedziałam, że nie będzie wstydu, bo wszyscy na planie bardzo rzetelnie podchodzili do pracy, więc mam przeczucia, że film się obroni.
Myślicie, że ten film wpłynie na wasze zawodowe losy?
A.B.: To się okaże. Na razie po „Samych swoich” zagrałem w sitcomie „Camera Cafe. Nowe parzenie”, tam wcielam się w męskiego szowinistę, samca alfa, Romana i to była kompletnie inna rola. Generalnie dobrze się czuję w komediach, bo mogę grać szeroko, w ruchach, gestach, mimice i w takim akcentowaniu tego, co gram.
K.D.: U mnie tak się złożyło, że dosłownie dzień po zakończeniu zdjęć do „Samych swoich” trafiłem na plan „Dewajtis”. Też rola historyczna, ale inna epoka, inny kostium. Właśnie ta możliwość przemieszczania się w czasie to jeden z uroków tego zawodu. (PAP Life)
Rozmawiała Iza Komendołowicz
Adam Bobik ukończył Warszawską Szkołę Filmową, debiutował w 2013 roku, od tej pory grał w wielu filmach i serialach, m.in. „Na dobre i na złe”, „Camera Cafe. Nowe parzenie”. W filmie „Sami swoi. Początek” wcielił się w główną rolę Kazimierza Pawlaka.
Karol Dziuba po ukończeniu warszawskiej Akademii Teatralnej w 2015 roku, został aktorem Teatru Narodowego w Warszawie. Popularność przyniosły mu role w serialach „O mnie się nie martw”, „Zawsze warto”, „Korona Królów”, „Stulecie Winnych”, „Dewajtis”. W „Samych swoich. Początek” gra Władysława Kargula.
mar/