Prof. Piotr Pruszczyk jest angiologiem, internistą, hipertensjologiem, kardiologiem, prorektorem ds. nauki i transferu technologii Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. Kieruje także Kliniką Chorób Wewnętrznych i Kardiologii z Centrum Diagnostyki i Leczenia Żylnej Choroby Zakrzepowo-Zatorowej.
PAP: Pamięta pan pierwszego pacjenta, który panu zginął, bo tak mówią lekarze - nie umarł, a zginął, jakbyśmy byli na wojnie?
P.P.: Oczywiście. To było na moim pierwszym dyżurze – sześćdziesięcioparoletni mężczyzna z cukrzycą w ciężkiej kwasicy metabolicznej, która się rozwinęła po spożyciu niedużej ilości alkoholu. W ciężkiej kwasicy śmiertelność jest bardzo wysoka, tak się też niestety stało w przypadku tego pacjenta – mimo wdrożenia intensywnego leczenia nie przeżył tego epizodu. Szczęśliwie dla mnie w czasie dyżuru miałem wsparcie zarówno merytorycznie jak i emocjonalne od starszego, bardzo doświadczonego kolegi. Wiem, jak ważna w medycynie jest relacja uczeń-mistrz. Myślę, że każdy z nas ma taki zestaw obrazów pacjentów, których nie uratowaliśmy. Ale film z postaciami tych, których dużym wysiłkiem, a wręcz cudem, daliśmy radę uratować, jest na szczęście znacznie dłuższy, to pomaga wykonywać ten zawód i nie zwariować.
PAP: Uczycie swoich studentów, jak radzić sobie ze stresem?
P.P.: Nauka odbywa się przy łóżku pacjenta w trakcie zajęć, stażu czy specjalizacji. Tutaj jest wielka rola starszych kolegów opiekujących się młodszymi – oni są nie tylko po to, żeby podejmować decyzje, ale przede wszystkim od tego, żeby dzielić się odpowiedzialnością, brać ją na siebie. Czasem decyzja nie jest prosta, temu służą działanie zespołowe, różne konsylia, pozwalające wypracować najlepszą dla danego chorego decyzję, a także podzielić się odpowiedzialnością.
Dobry szef, mistrz, musi być dla młodych trochę piorunochronem, zbierającym gromy i trochę drogowskazem wskazującym kierunek – trzeba czasu, żeby młodzi lekarze nabrali doświadczenia, można powiedzieć otrzaskali się w boju. Ale też mamy ogromnie dużo do zrobienia w naszym systemie ochrony zdrowia – obowiązków administracyjnych, niezwykle czasochłonnych i kradnących czas przybywa, a można je istotnie zredukować. Postęp w medycynie to niekoniecznie kolejny wielostronicowy załącznik do dokumentacji. Lekarz powinien być dla pacjenta, wspierać go może legendarny asystent medyczny, legendarny, bo wszyscy słyszeli o tym zawodzie, ale mało kto ma szczęście z jego pomocy korzystać. Mamy świetnie wykształconych absolwentów pielęgniarstwa – kobiety i mężczyzn. Można pomyśleć o reorganizacji pracy i optymalnym wykorzystaniu kwalifikacji i umiejętności tych ważnych grup zawodowych.
PAP: Domyślam się, że dla studenta medycyny, któremu wbija się do głowy teorię, a w pracowni uczy się na fantomach, zetknięcie z cierpieniem, śmiercią, jest szokiem.
P.P.: Nie chodzi tylko o śmierć, to jest skrajność, ale o to, że nie zawsze pacjent wychodzi ze szpitala superwyleczony, po operacji coś działa nie na sto, tylko na 80 proc., że są jakieś dysfunkcje… Np. pacjent z udarem czasami wychodzi z głębokim deficytem neurologicznym. Ma niedowład, gorzej mówi. I wtedy pojawia się pytanie, czy można było coś zrobić lepiej.
Dlatego bardzo bym chciał, żeby studenci mogli bardziej aktywnie uczestniczyć w pracy klinicznej, np. w taki sposób, że chętni mogliby się zatrudnić w charakterze asystenta lekarza i aktywnie uczestniczyć w leczeniu pacjentów, będąc jeszcze na studiach - np. na SOR-ach, gdzie dzieje się najwięcej, by nasiąkać wiedzą oraz doświadczeniem. Obserwować pracę doświadczonych medyków, uczyć się, jak rozmawiać z pacjentami, na co zwrócić uwagę, jak ważne jest nie tylko, co się mówi, ale w jaki sposób.
PAP: Nie obawia się pan, że studenci medycyny już teraz są bardzo obciążeni zajęciami – wykładami, ćwiczeniami – trudno by im więc było znaleźć czas na dodatkowe zajęcia.
P.P.: Jestem przekonany, że można zmienić organizację studiów w taki sposób, żeby studenci mieli więcej możliwości pracy własnej, to często daje więcej, niż godziny wykładów. Mówię to z doświadczenia, gdyż studiując medycynę pracowałem jako pielęgniarz na ćwierć etatu w szpitalu przy ul. Banacha i wiem, jak wiele skorzystałem, wspierając zespół pielęgniarski w czynnościach typu wykonywanie wkłuć dożylnych, cewnikowanie pacjentów etc.
W Uniwersytecie Medycznym w Gdańsku ta nieobowiązkowa forma edukacji już funkcjonuje, a studenci i lekarze-nauczyciele są z tego zadowoleni. Uważam także, że powinno się jeszcze bardziej praktycznie wykorzystać ostatni, szósty rok medycyny. Natomiast jeśli chodzi o młodsze roczniki, można by to zorganizować w ten sposób, żeby z pięciu dni zajęć wyjąć jeden i oddać go studentom do indywidualnej pracy, samodzielnego zorganizowania i wykorzystania. Ci młodzi ludzie, którzy wkrótce zasilą szeregi specjalistów wykonujących zawód zaufania publicznego, mogliby go przeznaczyć właśnie na pracę na oddziale, albo na przygotowanie teoretyczne do zajęć. Taki model edukacji przyszłych lekarzy funkcjonuje np. w Austrii – z bardzo dobrym skutkiem. To moja propozycja, którą oczywiście trzeba będzie przedyskutować w gronie nauczycieli i studentów, żeby wypracować jak najlepszy model edukacyjny.
PAP: Wychodzi pan z założenia, że powinniśmy mieć zaufanie do ludzi, którzy za chwilę będą decydować o zdrowiu i życiu innych ludzi?
P.P.: Tak. I liczyć na ich samodyscyplinę. Absurdalne jest wyjście z założenia, że student szóstego roku wymaga ścisłego nadzoru, a zaraz po zdaniu egzaminu mamy do niego pełne zaufanie. To zaufanie, wzajemny szacunek buduje się latami.
Rozmawiała: Mira Suchodolska (PAP)
mir/ jann/ mhr/kgr/