Rodzinna sielanka tuż obok muru Auschwitz. Operator "Idy" o pracy nad "Strefą interesów" [WYWIAD]

2023-11-16 08:30 aktualizacja: 2023-11-16, 16:47
Kadr z filmu "Strefa interesów", fot. mat. pras.
Kadr z filmu "Strefa interesów", fot. mat. pras.
Wraz z reżyserem Jonathanem Glazerem wyszliśmy z założenia, że czasami ważniejsze od tego, co widać na ekranie, jest to, co dzieje się poza kadrem, dlatego nie będziemy pokazywać tego, do czego przyzwyczaiło nas kino wojenne – powiedział PAP Łukasz Żal. "Strefa interesów" z jego zdjęciami jest prezentowana na festiwalu Energa Camerimage w Toruniu.

"Strefa interesów" Jonathana Glazera luźno nawiązuje do głośnej powieści wojennej Martina Amisa z 2014 r., opisującej miłość między SS-manem i żoną komendanta obozu koncentracyjnego. Tytułowa Interessengebiet była obszarem wokół KL Auschwitz, zarządzanym przez SS. Do 1943 r. Niemcy – chcąc uniemożliwić więźniom kontakt ze światem zewnętrznym i jednocześnie pozbyć się świadków swoich zbrodni – wysiedlili z tego terenu około 9 tys. mieszkańców.

Reżyser w centrum filmu umieścił Rudolfa Hoessa (w tej roli Christian Friedel), który zorganizował KL Auschwitz, został jego pierwszym komendantem, a później przekształcił go w jeden z największych obozów III Rzeszy. W minimalistycznych kadrach Łukasza Żala śledzimy życie rodzinne Hoessa, jego żony Hedwig (Sandra Huller) i pięciorga dzieci w dużym domu z ogrodem położonym za obozowym murem.

Śpiew ptaków zagłuszają okrzyki ludzi prowadzonych na śmierć, ale nawet one nie zakłócają idyllicznego życia Hoessów. Sielankę przerywa dopiero telefon z informacją, że Rudolf zostaje przeniesiony. Hedwig nie chce opuszczać willi. Proponuje mężowi, że zostanie tam razem z dziećmi.

PAP: "Strefa interesów" stoi w opozycji do tego, co zwykliśmy oglądać w filmach wojennych. Nie ma tu okrutnych scen obozowych. Opowieść otwiera pusty ekran, zza którego przebijają się dźwięki. To nie tylko nie odbiera mocy opowieści, ale wręcz przeciwnie – sprawia, że obrazy zostają pod powiekami. Jak osiąga się taki efekt?

Łukasz Żal: Pierwsze słowa, jakie usłyszałem od Jona podczas naszego spotkania były takie, że nie interesuje go powielanie czegoś, co już było, a bardzo chciałby zrobić coś, co do tej pory nie zostało zrealizowane. Oczywiście, nie chodziło o to, żeby na siłę czegoś takiego szukać. Zależało mu, żebyśmy zaczęli od wyobrażenia sobie tego, co ma się wydarzyć w głowie widza.

Wyszliśmy z założenia, że czasami ważniejsze od tego, co widać na ekranie, jest to, co dzieje się poza kadrem, dlatego nie będziemy pokazywać okrucieństwa katów, cierpienia więźniów obozu, tego wszystkiego, do czego przyzwyczaiło nas kino wojenne. Zamiast tego skupimy się na życiu oprawców, tych, którzy popełniali te haniebne czyny. Jednak będziemy patrzeć na nich bez oceniania, bo tak naprawdę jako ludzie nie powinniśmy na nikogo wydawać wyroków. Nie wiemy, jak zachowalibyśmy się w takiej sytuacji. Ja także nie wiem, kim bym był i co bym robił, więc jak mogę sądzić innych?

Najważniejsza idea była taka, żeby obserwować postaci i zapomnieć o wszystkich trikach filmowych i operatorskich, o niepotrzebnym czasami ruchu czy o kręceniu o pięknej porze dnia.

PAP: Jaki był wizualny klucz do tego filmu?

Ł.Ż.: Pamiętam, jak na samym początku pojechaliśmy do domu, w którym rozgrywa się akcja filmu, by szukać kadrów, miejsc, w których umieścimy dziesięć kamer. Złapałem się na tym, że ciągle myślę jak operator, dla którego liczy się ładne światło, kompozycja. Nagle dotarło do mnie, że muszę zapomnieć o wszystkim, czego do tej pory się nauczyłem, bo będziemy kręcić w południe, w brzydkim słońcu, a aktorzy nie zostaną ucharakteryzowani, będzie widać ich prawdziwe twarze. Nie będziemy komponować, bo jak można manipulować kamerą przy takim temacie. Możemy być jedynie niemymi świadkami, którzy ustawiają kamery niczym jedno wielkie oko.

Kamery patrzą, a my tam jesteśmy. Bez osądów pokazujemy, jaki jest człowiek – że raz bywa wspaniały, a za chwilę okrutny, że potrafi kochać, przytulać bliskich, czytać dzieciom bajki, a za chwilę może wyjść z domu i zrobić coś radykalnie odmiennego.

W "Strefie interesów" inaczej podeszliśmy do scenografii i kostiumów, niż się to robi zazwyczaj w filmach wojennych. Jako widzowie jesteśmy przyzwyczajeni do bardzo podobnych, spatynowanych kadrów w takich opowieściach. A przecież w 1943 r. wszystko było nowe. Mundury i meble było nowe, dom był świeżo pomalowany. W tym filmie chcieliśmy maksymalnie zbliżyć się do prawdy, być tak blisko życia, jak to tylko możliwe. Nie pokazywać wszystkiego, ale sugerować poprzez dźwięk, co dzieje się w pobliżu.

PAP: Jak doszło do pana spotkania z Jonathanem Glazerem?

Ł.Ż.: Szczerze mówiąc, nie wiem. Na pewno jest w to zamieszana producentka Ewa Puszczyńska, ale nigdy nie zapytałem jej o szczegóły. Oczywiście, Jon znał filmy "Ida" i "Zimna wojna" Pawła Pawlikowskiego, do których robiłem zdjęcia. Oglądał też "Może pora z tym skończyć" Charliego Kaufmana. Rozważał współpracę ze mną i chciał sprawdzić, jak nam będzie szło. Dlatego wcześniej zaprosił mnie do Londynu, gdzie przez trzy tygodnie realizowaliśmy reklamę dla domu mody Alexander McQueen. Wyznał mi później, że obserwując moją koncentrację podczas kręcenia jednej ze scen, od razu wiedział, że to ja będę autorem zdjęć do jego filmu.

PAP: Pawlikowski, Kaufman, Glazer – co łączy tych reżyserów?

Ł.Ż.: Każdy z nich jest totalnie inny, a zarazem ma podobne podejście do pracy. Opiera się ono na bezkompromisowości, dążeniu do najważniejszej prawdy. Praca z nimi jest procesem – nie od razu wiemy, dokąd nas zaprowadzi. To ekspedycja w nieznane. Oczywiście, poprzedzają ją przygotowania, ale po drodze przytrafia się wiele nieprzewidzianych sytuacji. Raz jest łatwiej, innym razem trudniej. Zdarza się katastrofa, błąd, a potem wychodzi coś wspaniałego. Nawet gdy bywa niełatwo, jesteśmy w tym razem. Chcemy zgłębić jakiś temat, czegoś doświadczyć, o czymś opowiedzieć.

Każdy z tych twórców wychodzi z założenia, że zawsze uda się wyjść z każdej kryzysowej sytuacji. To może być kwestia czasu, pieniędzy, energii, ale wystarczy usiąść i przeanalizować ją, by znaleźć rozwiązanie. Uważam, że aby zrobić coś naprawdę niezwykłego, nie można bać się popełnić błędu. Wzięcie odpowiedzialności za cały film wymaga odwagi. Bardzo ich za to podziwiam.

PAP: Nominacje do Oscara za zdjęcia do "Idy" i "Zimnej wojny" otworzyły przed panem nowe możliwości. Naturalna byłaby pokusa, by przyjmować wiele propozycji. Pan jednak bardzo rozważnie je wybiera.

Ł.Ż.: Może jest to moje ograniczenie, ale inaczej nie potrafię. Jestem tak skonstruowany, że chcę robić wyłącznie rzeczy, z którymi czuję porozumienie. Film jest dla mnie medytacją o życiu, człowieku, absurdzie naszego istnienia. Właśnie to interesuje mnie w kinie. Może w przyszłości zrobię zdjęcia do "Spider Mana", ale na pewno jeszcze nie teraz. Na razie chcę opowiadać inne historie. Kiedy dostaję scenariusz taki jak "Ida", "Zimna wojna", "Może pora z tym skończyć" albo "Strefa interesów", już w trakcie lektury wiem, że chcę to robić. Nie zastanawiam się, nie kalkuluję, nie konsultuję tego z nikim. Ja to po prostu czuję.

Nie mógłbym robić rzeczy, do których nie mogę dodać czegoś od siebie. Podobnie jak Jon nie chcę też robić czegoś, co już umiem. Czasami otrzymuję propozycje realizacji zdjęć do czarno-białych filmów w stylu "Zimnej wojny". Dlaczego mam być tym zainteresowany, skoro w przeszłości zrobiłem coś podobnego?

Wiadomo, że nie myślę o Pawle. Dla niego mogę podjąć się takiego zadania. Uwielbiam z nim pracować. Ogromnie dużo się od niego nauczyłem. Praca z nim mnie ukonstytuowała i ciągle się przy nim rozwijam. Ale jeśli dostaję od kogoś propozycję podyktowaną tym, że wcześniej zrobiłem "Zimną wojnę", dlaczego miałbym ją przyjąć? Chcę opowiadać piękne historie o ludziach i o życiu. Robiąc takie filmy, można też odkryć coś u siebie. Wtedy to jest piękne i ma sens.

PAP: Jednym z opiekunów pana etiud studenckich był Witold Sobociński, dla którego wielką inspirację stanowiło malarstwo, bo w nim – podobnie jak w filmie – przestrzeń wypełniają światło i barwa. A gdzie pan szuka punktów odniesienia?

Ł.Ż.: Inspiruje mnie wszystko: kino, muzyka, literatura, przyroda, fotografia, także malarstwo. Mam kolegę, który jest świetnym teoretykiem sztuki i pomagamy sobie nawzajem, rozmawiając o obrazach. A poza tym moje własne sukcesy, porażki, błędy.

"Strefa interesów" była wyjątkowym przedsięwzięciem, bo tutaj nie było żadnych odniesień. W wymyśleniu formy pomogła mi biografia Hoessa. Książki Amisa nie przeczytałem, bo nie chciałem się nią sugerować. Ale Jon dał mi listę filmów, które obejrzałem, by wejść w temat wojny, Holokaustu.

To, że ludzie opowiadają historie, dzięki którym na dwie godziny można wejść do czyjegoś świata, jest dla mnie ogromnie inspirujące. Poza salą kinową toczy się życie rodzinne, są obowiązki, pojawiają się różne problemy. Robienie filmów jest paradoksalnie najłatwiejsze z tego wszystkiego. Człowiek dostaje plan pracy, jest w tym dobry i działa. A później wraca do domu i czuje się trochę tak jak Jarosław Kaczyński, który nie wie, ile kosztuje chleb. I nagle pójście do supermarketu staje się przerażającą sprawą. A ja mogę być nawet gorszy od Jarosława w tej dziedzinie.

Wracając do pytania, lubię chodzić po mieście bez celu i patrzeć na ludzi. Zaglądam do księgarni, przeglądam albumy, rozmawiam z kimś. Czasami spotkanie z przyjacielem operatorem może dać więcej niż siedzenie w fotelu i oglądanie malarstwa. Sądzę, że do filmu trzeba być świetnie przygotowanym, wiedzieć wszystko, ale potem o tym zapomnieć i absolutnie otworzyć się na to, co niesie życie.

"Strefa interesów" zdobyła Grand Prix podczas tegorocznego festiwalu w Cannes. Otrzymała również nominacje do Europejskich Nagród Filmowych w kategoriach najlepszy film, reżyseria, scenariusz, aktorka i aktor roku. Za zdjęcia do tego filmu Łukasz Żal odebrał nagrodę specjalną TIFF Variety Artisan Award podczas wrześniowego festiwalu w Toronto. Obecnie obraz Glazera ubiega się o Złotą Żabę na 31. festiwalu Energa Camerimage w Toruniu. Laureata statuetki poznamy w sobotę. Wyłoni go jury pod przewodnictwem operatorki Mandy Walker.

 

Rozmawiała Daria Porycka 

sma/