"Byłam w Pałacu Prezydenckim tego wieczoru od początku do końca. (...). Policja weszła przez sekretariat prezydenta. To po pierwsze. Po drugie policji bardzo się spieszyło i to tak bardzo, że nie pozwolili aresztowanym wziąć płaszczy" – powiedziała "Naszemu Dziennikowi" szefowa KPRP.
Grażyna Ignaczak-Bandych zaznaczyła, że nie była świadkiem brutalnego zachowania policjantów wobec Mariusza Kamińskiego, gdyż jak mówi, gdy posłowie byli wyprowadzani, pobiegła po ich rzeczy.
"Panowie policjanci weszli do Pałacu bez rozmowy ze mną, bez okazania mi pisma, w którym prosiliby mnie o udzielenie pomocy. Ja mam obowiązek, tak jak każdy urzędnik w państwie, udzielić pomocy funkcjonariuszom. I miałam polecenie od prezydenta, że gdyby coś takiego się zdarzyło, nie stawiać oporu. I tak też postąpiłam" – powiedziała.
Dodała, że "zdumiewające było to, że pismo informujące mnie o tym, że oni oczekują ode mnie pomocy, wpłynęło pół godziny po zabraniu panów i to do dyżurki SOP-u w BBN-ie, a to nie jest nasze biuro".
"Mówiłam to wielokrotnie panom z SOP-u i również naszemu komendantowi Pałacu. Oni weszli z pogwałceniem wszelkich zasad. Weszli do Pałacu Prezydenckiego, weszli przez sekretariat prezydenta do gabinetu ministra Marcina Mastalerka i zaaresztowali gości pana prezydenta" – powiedziała w rozmowie z gazetą Ignaczak-Bandych.(PAP)
mmi/