Thelma Schoonmaker: praca z Martinem Scorsese to czysta magia

2024-02-23 10:27 aktualizacja: 2024-02-23, 18:26
Thelma Schoonmaker. Fot. PAP
Thelma Schoonmaker. Fot. PAP
Marty i ja pracujemy razem od prawie 50 lat. To czysta magia - powiedziała PAP Thelma Schoonmaker, wybitna montażystka, trzykrotna laureatka Oscara. Podczas 74. Berlinale pokazano wyprodukowany przez nią dokument "Made in England: The Films of Powell and Pressburger" w reżyserii Davida Hintona, który również wziął udział w rozmowie.

PAP: "Made in England: The Films of Powell and Pressburger" Davida Hintona to dokument, w którym Martin Scorsese opowiada o swojej fascynacji twórczością brytyjskiego duetu filmowców – Michaela Powella i Emerica Pressburgera. Pani zna Michaela Powella jak nikt inny – byliście zgranym, szczęśliwym małżeństwem. Dlaczego nie zabiera pani głosu w filmie?

Thelma Schoonmaker: Nie było takiej potrzeby. Marty pięknie opowiada o swojej relacji z Powellem i Pressburgerem. Niestety, tak się złożyło, że w pewnym momencie filmy tej dwójki wyszły w mody. Po wojnie świat zmienił się. Rząd brytyjski sformowała Partia Pracy, wprowadzono reformy gospodarcze, znacjonalizowano różne gałęzie przemysłu. To pobudziło zmiany społeczne. Ludzie otrzymali dostęp do państwowej służby zdrowia i wiele innych rzeczy. Przestano tworzyć filmy w taki sposób, jak robili to Powell i Pressburger. Wypadli z obiegu, a szkoda. Ich obrazy są wciąż niesamowicie żywe, a młode pokolenie wydaje się nimi zainteresowane, co jest cudowne.

PAP: Z dokumentu dowiadujemy się, że Scorsese odkrył kino Powella i Pressburgera już w dzieciństwie. Jako chłopiec cierpiący na astmę sporo czasu spędzał w domu, przed telewizorem. A jak pani poznała ich twórczość?

Thelma Schoonmaker: Kiedy miałam 15 lat, obejrzałam "Życie i śmierć pułkownika Blimpa". Wciąż pamiętam emocje, które towarzyszyły temu seansowi. Jednak nie przypuszczałam, że kiedykolwiek ich spotkam. Później to Marty zaczął dokształcać mnie w tym zakresie. Pracowaliśmy nad "Wściekłym bykiem", a on ciągle podsuwał mi kasety wideo. Pewnego dnia napomknął, że planuje obejrzeć "Wiem, dokąd zmierzam". To najbardziej romantyczny film Powella i Pressburgera. Zdjęcia do niego nakręcono w Szkocji. Scorsese martwił się, że nie przypadnie mu do gustu. Stwierdził: "jeśli zobaczę ich film, który mi się nie spodoba, wyskoczę przez okno". Następnego dnia przyszedł do montażowni i powiedział, że to kolejne arcydzieło. Polecił mi, żebym poszła do domu i natychmiast je obejrzała.

PAP: Jak doszło do spotkania Scorsese i Powella?

T.S.: Martin postanowił odnaleźć Powella, ponieważ wszyscy filmowcy należący do jego grupy – Francis Ford Coppola, George Lucas, Brian De Palma – byli zafascynowani filmami, które robił z Pressburgerem. Natomiast prawie nic nie wiedzieli o nich jako twórcach. W prasie pojawił się zaledwie jeden artykuł poświęcony Powellowi i Pressburgerowi. Marty zastanawiał się, dlaczego słuch o nich zaginął. Był zdeterminowany, by przywrócić ich twórczość publiczności. Pojechał do Londynu, gdzie rozmawiał ze współpracownikiem Stanleya Kubricka. Później Kubrick połączył go z Powellem. Dla Michaela to był wspaniały moment. Poczuł, że krew na nowo zaczęła krążyć w jego żyłach. Oto miał przed sobą młodego, amerykańskiego reżysera, który znał każdą scenę z jego filmów, był nimi szczerze zainteresowany i zadawał mnóstwo pytań.

PAP: Tamto spotkanie przerodziło się w długoletnią przyjaźń.

T.S.: Martin zaprosił Powella do Stanów Zjednoczonych. Zabierał go na festiwale filmowe i nieustannie celebrował jego twórczość. Robił co w jego mocy, by przywrócić zainteresowanie tymi filmami. Ale to działało w dwie strony. Michael również nas inspirował, podsuwał wspaniałe pomysły. Kiedy Marty pokazał mu "Ulice nędzy", Powell uznał je za arcydzieło. Czasami chodziliśmy po ulicach Nowego Jorku, a on dopytywał, dlaczego ten obraz jest ciągle wyświetlany w którymś z kin. Bardzo chciał zobaczyć, gdzie go nakręcono. De Niro i Martin wozili go po okolicy. Odwiedzili siłownię, w której De Niro trenował do roli. Michael zwrócił uwagę Martinowi, że rękawice bokserskie są zbyt czerwone. Scorsese przyznał: "masz rację, to powinien być czarno-biały film".

PAP: W filmie Scorsese stwierdza, że nie ma współpracy bez miłości. Zgadza się pani z tymi słowami?

T.S.: Zdecydowanie. Marty i ja pracujemy razem od prawie 50 lat. To czysta magia. Relacje między reżyserami i montażystami bywają napięte, ale nie w naszym przypadku. Podzielam wizję artystyczną Scorsese. W końcu to on nauczył mnie tej pracy. Nie spieramy się za bardzo, choć czasami zdarza nam się mieć odmienne zadania. Tak było choćby podczas pracy nad "Wściekłym bykiem". Marty i De Niro zrobili 50 dubli sceny, w której bohater grany przez De Niro konfrontuje się w lustrze z samym sobą. Nie mogli zdecydować, czy to powinno być zagrane w ciepły czy w chłodny sposób. Mnie podobała się ta pierwsza opcja, a Marty skłaniał się ku drugiej. Okazało się, że miał rację.

PAP: Scorsese jest jednym z najważniejszych twórców kina wszech czasów, a jednocześnie ujmująco skromnym, pokornym człowiekiem. Jaki jest sekret jego osobowości?

T.S.: Osobowość geniusza jest czymś, czego nie da się uchwycić. Nigdy mi się to nie udało. Kiedyś zapytałam o to samo Boba De Niro, ale też nie potrafił udzielić odpowiedzi. Geniusze są po prostu cudotwórcami. Z taką osobą każdy film jest zupełnie nową przygodą. Wspaniałe jest to, że Martin nie lubi się powtarzać. Jak już wspomniałam, wspólna praca sprawia nam radość. Jeżeli w czymś się nie zgadzamy, co zdarza się rzadko, prosimy o rozstrzygnięcie naszych przyjaciół. Wyświetlamy im film i pytamy o zdanie. Ale rzadko sięgamy po takie rozwiązanie. Zazwyczaj jeśli chcę zaproponować Martinowi coś innego, robię kilka wersji danej sceny. Uwielbia na nie patrzeć.

Jest też niesamowicie hojny dla innych reżyserów. Kiedy Wes Anderson nakręcił swój pierwszy film, Marty od razu do niego napisał. Wyobraża pani sobie coś takiego? Zostali przyjaciółmi. Scorsese ogląda filmy twórców z całego świata i chętnie udziela im rad. Jeśli zapytałaby go pani o najlepszy film z Kazachstanu, natychmiast udzieliłby odpowiedzi.

PAP: Jakim doświadczeniem było odrestaurowywanie filmów Powella i Pressburgera?

T.S.: To była prawdziwa przyjemność. Oglądaliśmy je raz po raz i mieliśmy poczucie, że żyją razem z nami. Jako montażystka też wielokrotnie oglądam poszczególne sekwencje, ale tutaj miałam do czynienia z gotowymi dziełami. Zaczęłam dostrzegać szczegóły, które wcześniej wydawały mi się pozbawione znaczenia. Szczególnie przyjemna była praca z filmami zrealizowanymi w technikolorze. Mieliśmy trzy taśmy filmowe i mogliśmy upewnić się, że nadajemy obrazom dokładnie taki kształt, jaki miały pierwotnie. Oglądanie obrazów powracających do życia po 70 latach sprawiło mi radość. Wręcz uwielbiałam to robić.

PAP: W trakcie II wojny światowej Powell i Pressburger tworzyli filmy o wymowie propagandowej, takie jak "49th Parallel", który miał zachęcać amerykańskich widzów, by popierali przystąpienie USA do wojny.

David Hinton: Warunki wojenne sprzyjały pracy Powella i Pressburgera. W tamtym czasie kino nie było wyłącznie przedsięwzięciem komercyjnym, ale też ideowym. Filmy wspierały wysiłek żołnierzy. Michael był bardzo dynamiczną osobą. Miał w sobie mnóstwo energii, którą wykorzystał do bardzo ambitnej pracy. Natomiast Emeric wywodził się z żydowskiej rodziny, ale we wczesnej młodości spędził w Niemczech bardzo szczęśliwy czas. Miał wielu przyjaciół wśród Niemców. Dla niego ludzie tej narodowości nie byli automatycznie nazistami. Nie upatrywał w każdym nazistowskiego wroga. Przełożyło się to na twórczość, w której nie znajdziemy postaci dobrych lub złych - są skomplikowani bohaterowie. Weźmy choćby "Życie i śmierć pułkownika Blimpa". To niezwykłe, że w 1943 r. zrealizowali obraz na podstawie satyrycznego komiksu o brytyjskim establishmencie. Właśnie dlatego kochamy ducha ich kina.

T.S.: Ich filmy nie są wytworami propagandy, ale dziełami sztuki. Pamiętam, że kiedyś Michael został zapytany, co sądzi o fatalnym stanie brytyjskiego przemysłu filmowego. Odparł, że nie robi filmów dla brytyjskiego przemysłu tylko dla świata. On i Emeric wkładali w pracę całe serca. Wspaniałe w ich filmach było to, że nie tłumaczyli języków obcych. Cały czas słyszymy tam francuski lub niemiecki. Scorsese zrobił coś podobnego w "Czasie krwawego księżyca". Możemy domyślać się, co dzieje się w kilku scenach, ale doceniamy piękno języka bez konieczności czytania napisów.

PAP: Ważne miejsce na liście ulubionych filmów wszech czasów Martina Scorsese zajmują "Czerwone trzewiki", zrealizowane przez Powella i Pressburgera w 1948 r. Tytuł ten jest powszechnie uważany za jeden z najbardziej inspirujących i spektakularnych wizualnie brytyjskich filmów.

D.H.: W dużej mierze to zasługa tematyki. To film o sztuce, co przemawia do ludzi zajmujących się na co dzień tą materią. Niewątpliwie "Czerwone trzewiki" inspirują również kolejne pokolenia młodych kobiet, którym marzy się kariera tancerek baletowych.

T.S.: I nie tylko. Nie jestem w stanie powiedzieć, ilu malarzy, muzyków, filmowców powiedziało mi, że ten film popchnął ich do pracy. Jedną z takich osób był Nicholas Pileggi, który napisał z Martinem scenariusz "Chłopców z ferajny". Mieszkał z rodziną na Brooklynie i nie pisał wystarczająco dużo. Kiedy zobaczył "Czerwone trzewiki", postanowił pójść na całość.

PAP: Jako producentka wykonawcza "Made in England: The Films of Powell and Pressburger" musiała pani powściągać twórcze pomysły Martina Scorsese?

T.S.: Nie sądzę. Marty doskonale wiedział, co robi. Ale David czasami trochę go coachował, prawda?

D.H.: Cóż, niezupełnie. Nie chciałbym mówić Martinowi Scorsese, co ma robić.

PAP: Martin Scorsese i Michael Powell to najważniejsi mężczyźni w pani życiu. Obaj wywarli ogromny wpływ na pani sposób pracy. A czy jest coś, czego pani ich nauczyła?

T.S.: Scorsese uważa, że czasami potrafię dostrzec w aktorze coś, czego on nie widzi. Być może pomaga mi to, że jestem kobietą. Nie uważam się za wielką feministkę, ale wydaje mi się, że kobiety inaczej patrzą na różne kwestie. Mój mąż też był tego zdania. Proszę spojrzeć na jego filmy – ile silnych kobiet się w nich pojawia. Kiedyś pracowałam z nim nad jego autobiografią. Ale on zawsze dokładnie wiedział, na jakim efekcie mu zależy. Zrobił mnóstwo pięknych rzeczy.

PAP: Pamięta pani swoje pierwsze spotkanie z mężem?

T.S.: Oczywiście. To było w Nowym Jorku, kiedy kręciliśmy z Martinem "Wściekłego byka". Scorsese zaprosił Michaela i Emerica na retrospektywę w Museum of Modern Art. Wysłał mnie na pokaz "Życia i śmierci pułkownika Blimpa". Pamiętam, że Emeric krążył po sali, witając przyjaciół, a Michael stał z tyłu, totalnie wyciszony. Później poszliśmy na kolację. Cały czas czułam na sobie wzrok Powella. Był naprawdę niesamowitym człowiekiem – to było widać na jego twarzy. Nie mówił zbyt wiele, ale kiedy już się odezwał, zawsze miało to sens. Między nami była dość duża różnica wieku, ale to kompletnie nie miało znaczenia. Spędziliśmy razem dziesięć najszczęśliwszych lat mojego życia.

 

Thelma Schoonmaker (ur. 3 stycznia 1940 r.) jest montażystką filmową. Z Martinem Scorsese współpracuje od blisko 50 lat. Dziewięciokrotnie była nominowana do Oscara, a trzykrotnie została laureatką tej nagrody. Po raz pierwszy statuetkę Amerykańskiej Akademii Filmowej otrzymała w 1981 r. za "Wściekłego byka". Następnie uhonorowano ją w 2005 r. za "Aviatora" i w 2007 r. za "Infiltrację". W tym roku czwartego Oscara może zapewnić jej "Czas krwawego księżyca". W 1984 r. Schoonmaker poślubiła Michaela Powella. Pozostali małżeństwem aż do śmierci reżysera w 1990 r.

 

Dokument "Made in England: The Films of Powell and Pressburger" Davida Hintona, który Schoonmaker wyprodukowała ze Scorsese, zaprezentowano w sekcji specjalnej 74. festiwalu w Berlinie. Zaledwie kilka dni wcześniej twórca "Taksówkarza" odebrał Honorowego Złotego Niedźwiedzia za całokształt twórczości. (PAP)

Rozmawiała Daria Porycka (PAP)