PAP Life: Trzy lata temu, w wieku 25 lat, zostałeś najmłodszym kierownikiem artystycznym orkiestry filharmonicznej w Polsce. Na czele Łotewskiej Narodowej Orkiestry Symfonicznej stoi 24-letni Tarmo Peltokoski. Z kolei inny Fin, Klaus Mäkelä, który ma 28 lat, pokieruje Chicagowską Orkiestrą Symfoniczną. Czy młodzi dyrygenci to już trend, czy pojedyncze przypadki?
Yaroslav Shemet: Jeszcze 50 lat temu, żeby podjąć w ogóle studia dyrygenckie, trzeba było mieć już ukończony inny kierunek studiów muzycznych. Czyli dopiero po 30-tce taka osoba zaczynała pracować z zespołami, wzbogacała swój repertuar, itd. A przy tym przez kilka pierwszych lat była asystentem, bo kiedyś to był nieodzowny etap budowania kariery dyrygenckiej. Tak więc dopiero mniej więcej w wieku 40 lat dyrygent zaczynał być samodzielny. Natomiast w moim przypadku i jeszcze kilku innych młodych dyrygentów - wszyscy zaczęliśmy praktykę bardzo wcześnie. Ja zacząłem dyrygować w wieku 13 lat, kiedy jeszcze mieszkałem w Ukrainie. Miałem już wtedy swój zespół, który liczył 40-50 muzyków i od tego momentu nie rozstawałem się z podestem dyrygenckim. Dlatego, kiedy w wieku 25 lat stanąłem na czele Orkiestry Filharmonii Śląskiej w Katowicach, miałem już za sobą wiele tras koncertowych, setki koncertów, także doświadczenie operowe jako kierownik muzyczny.
PAP Life: Zawód dyrygenta może się wciąż kojarzyć z figurą autorytarnie zarządzającą zespołem.
Y.S.: Ale to jest już przeszłość. 50, 100 lat temu zdarzało się, że dyrygent był tyranem i dyktatorem. Takie zarządzanie było w modzie, zresztą nie tylko w sztuce muzycznej. W naszych czasach dyrygent nie może sobie pozwalać na takie zachowania. Powinien inspirować, współtworzyć i być łącznikiem pomiędzy kompozytorem, orkiestrą a publicznością.
PAP Life: Ale nie zmieniło się to, że dyrygent ma być liderem orkiestry, w której muzycy są w różnym wieku. Trzeba zdobyć ich zaufanie, akceptację.
Y.S.: Nigdy nie miałem problemu z przekonaniem muzyków do siebie. Mówi się natomiast, że na pozyskanie zaufania orkiestry, dyrygent ma tylko kilka minut. Czasami wystarczy, że wejdzie na podest z określoną energią i zespół już wyrabia sobie o nim zdanie. Oczywiście dalej może wydarzyć się wiele rzeczy, ale jeśli jestem stuprocentowo przygotowany, przekonujący w swojej interpretacji, to dlaczego zespół miałby mi nie ufać? Próby mają być konkretne, mamy nie marnować czasu, wszyscy muszą widzieć cel, który chcemy osiągnąć. Szczęśliwie, nigdy nie czułem żadnego oporu muzyków, nawet jak byłem jeszcze młodszy. Bo pierwsze kontakty z orkiestrami zawodowymi miałem w wieku 17, 18 lat. Dojrzałość nie musi oznaczać kompetencji, a młodość ich braku. To zawsze podlega weryfikacji.
PAP Life: Kiedy postanowiłeś zostać dyrygentem?
Y.S.: Od kiedy pamiętam, muzyka zawsze była ze mną. Moja mama wspomina, że kiedy miałem trzy lata, zobaczyłem w telewizji koncert jakieś orkiestry i powiedziałem, że chcę zostać muzykiem. A mama, która sama też ukończyła szkołę muzyczną, zamiast powiedzieć: „Pożyjemy, zobaczymy”, za jakiś czas zaprowadziła mnie na przesłuchanie do zerówki w Dziecięcej Szkole Muzycznej. Mieszkaliśmy wtedy w Merefie, oddalonej 30 kilometrów od Charkowa. Tam stawiałem swoje pierwsze kroki, brałem udział w różnych konkursach, a w wieku 11 lat dostałem się do Szkoły Talentów w Charkowie, która ma unikatową formułę na skalę światową, bo uczyli w niej profesorowie z charkowskiego konserwatorium. Zostałem przyjęty na kierunek dyrygentura chóralna i tak zacząłem swoją przygodę z dyrygenturą. Kształciłem tam również umiejętności gry na fortepianie, śpiew czy kompozycję. Jeździłem też na konkursy jako pianista i wokalista, ale zawsze to orkiestra najbardziej mnie interesowała, być może z powodu nieograniczonych środków wyrazu. Tak się szczęśliwie dla mnie złożyło, że szkoła miała problemy z zatrudnieniem dyrygenta i uformowaniem orkiestry, więc my, uczniowie wymyśliliśmy sobie, że sami założymy własną orkiestrę, a ja stanąłem na jej czele.
PAP Life: Miałeś 17 lat, kiedy przyjechałeś do Polski. Dlaczego postanowiłeś studiować właśnie w Poznaniu?
Y.S.: Kiedy kończyłem szkołę w Charkowie, wiedziałem już, że chcę kontynuować edukację dyrygencką, czyli symfoniczno-operową. Byłem zdeterminowany, żeby zdobywać kolejne szczyty. Będąc na ostatnim roku w szkole w Charkowie, zacząłem jeździć na konsultacje. Odwiedziłem wiele ośrodków w kilku krajach, szukałem profesora, który mógłby mnie poprowadzić. Nie tyle od strony stricte technicznej, ale raczej w aspektach wiedzy związanej z funkcjonowaniem teatru czy filharmonii oraz dogłębnej wiedzy repertuarowej. Wybrałem studia na Akademii Muzycznej w Poznaniu. Na pewno wpływ miało także to, że Polska jest dla mnie krajem bardzo bliskim kulturowo - w mojej rodzinie są polskie korzenie. Ale na początku praktycznie w ogóle nie mówiłem po polsku.
PAP Life: Teraz mówisz prawie bez akcentu. Nadal mieszkasz w Poznaniu?
Y.S.: Tak, chociaż jestem dyrektorem artystycznym w Filharmonii Śląskiej w Katowicach, a od dwóch lat także dyrektorem muzycznym w Operze Bałtyckiej w Gdańsku. Niedawno skończyłem współpracę z filharmonią Neue Hamburg, gdzie byłem pierwszym gościnnie zaproszonym dyrygentem. Oprócz stałych stanowisk, najwięcej czasu zajmują mi kontrakty, czyli zaproszenia od innych zespołów czy instytucji. Niestety, w związku z tym, około 300 dni w roku jestem poza domem. Praktycznie cały czas jestem w drodze.
PAP Life: Wielu osobom opera kojarzy się z czymś elitarnym, trochę archaicznym. Niedawno w Operze Bałtyckiej została wystawiana słynna opera „La Boheme" Giacoma Pucciniego. Ale w bardzo współczesny sposób. Czy to jest pomysł, żeby przyciągnąć do opery więcej ludzi?
Y.S.: Te uprzedzenia do opery wynikają z tego, że mało kto bywa w operze, a to z kolei w mojej opinii wynika między innymi z poziomu edukacji muzycznej w Polsce. Z przeprowadzonych ostatnio badań wynika, że ponad 70 proc. Polaków nigdy nie było w filharmonii czy w operze. Po prostu trzeba pójść i przekonać się, jak to teraz wygląda. Opera idzie do przodu, każdy wokalista zawodowy śpiewający w operze jest też aktorem. Możliwości sceny, świateł, projekcji, strojów są już takie, że oko się nie nudzi, a do tego jeszcze muzyka, która zawsze pozostanie aktualna.
Oczywiście są tytuły łatwiejsze i trudniejsze. „La Boheme” jest najczęściej wystawianą operą na świecie. Dlaczego? Ponieważ jest to muzyka bardzo przystępna dla szerokiego spektrum melomanów, która mówi o uniwersalnych emocjach. Są tam zalążki muzyki filmowej, poza tym ta opera nie powstała aż tak dawno temu. Naszą premierą uczciliśmy setną rocznicę śmierci kompozytora „La Boheme” Giacomo Pucciniego. Jest to także bardzo ważny tytuł dla nas artystów, bo opowiada o naszych wyborach i kompromisach. Część z nas przeżyła podobne sytuacje do tych, które rozgrywają się na scenie między Schaunardem, Collinem, Rodolfo, a Marcello. Wszyscy znamy takich artystów, którzy być może niedawno skończyli studia, wynajmują gdzieś razem mieszkanie i próbują zaistnieć poprzez swoją sztukę.
PAP Life: Sukces w sztuce trudno jest zaplanować. Od czego w dyrygenturze zależy, że jedni robią karierę, a inni nie?
Y.S.: Henryk Czyż, bardzo znany dyrygent, który uczył w Akademiach Muzycznych w Krakowie i w Warszawie, na pytania studentów, co trzeba zrobić, żeby się przebić i wejść na rynek, zawsze odpowiadał, że po pierwsze trzeba być przygotowanym. Jeśli zadzwonią do ciebie dzisiaj i zapytają, czy masz w repertuarze zrobioną daną symfonię, bo jutro jest koncert w Monachium, to gdy brakuje ci odwagi i jesteś nieprzygotowany - stracisz tę szansę. Drugi warunek to mieć szczęście, trzeci warunek - szczęście i czwarty - jeszcze raz szczęście. Weźmy za przykład Leonarda Bernsteina, o którym powstał film z Bradleyem Cooperem w roli głównej („Maestro” - red.). Swój pierwszy koncert z filharmonią nowojorską dyrygował dlatego, że Bruno Walter, który miał prowadzić ten koncert, zachorował.
PAP Life: Zdarzyła ci się taka historie, że ktoś dzwoni i pyta: „Czy możesz przylecieć jutro i zagrać koncert?”
Y.S.: Tak, z tym Monachium to jest historia z mojego życia. Zadzwoniono i zapytano, czy mogę być za trzy dni z koncertem w Monachium na festiwalu, a próby w Pradze zacząć nazajutrz, bo jest to koncert z orkiestrą czeską. Oczywiście powiedziałem, że jestem gotowy. Jeśli wykorzysta się takie szanse, to z dużym prawdopodobieństwem za chwilę pojawią się następne.
PAP Life: Czy dyrygent może popsuć koncert świetnej orkiestry?
Y.S.: Oczywiście, że tak. Pierwsza reguła dyrygenta brzmi - nie przeszkadzać, a druga - pomagać. To jest taki żart dyrygentów, ale też jest to absolutnie prawda. Niewykwalifikowany dyrygent może pokazać wejście nie tam, gdzie trzeba, niedobrze podać tempo, zatrzymać orkiestrę.
PAP Life: Co chciałbyś jeszcze osiągnąć w dyrygenturze? Jakie masz plany, marzenia?
Y.S.: Na pewno chcę mieszkać w Polsce, bo tu czuję się jak w domu, tutaj mam rodzinę, żonę, trzyletniego synka. Dyryguję poza Polską i pewnie z czasem takich występów będzie coraz więcej. Natomiast nie mam już potrzeby bycia wszędzie i dyrygowania wszystkimi zespołami. Dzisiaj bardzo często dyrygenci, którzy pełnią funkcję szefa artystycznego, występują ze swoją orkiestrą jedynie kilka razy w sezonie. Według mnie to nie jest dobre ani dla muzyki, ani dla samych orkiestr. Kiedy skacze się z jednej orkiestry w drugą, a swój zespół widzi się rzadko, trudno o zbudowanie relacji czy rozwój. Odkąd trzy lata temu zacząłem kierować Orkiestrą Filharmonii Śląskiej, widzę, jak dużo się tam zmieniło. Muzycy uwierzyli w siebie, zaczynają reprezentować poziom światowy, u niektórych powróciła chęć do grania. Zaczęliśmy jeździć na wszystkie najważniejsze festiwale w Polsce, niedługo rozpoczniemy zagraniczne tournée. Myślę, że właśnie takie budowanie orkiestr mi odpowiada i mam nadzieję, że będzie w dalszej karierze moim głównym zadaniem.
PAP Life: Pochodzisz z tej części Ukrainy, gdzie toczą się intensywne działania wojenne. Masz kontakt ze swoją rodziną, przyjaciółmi, którzy tam zostali?
Y.S.: Tak się szczęśliwie złożyło, że moja mama już od 9 lat mieszka w Gdyni, więc odwiedzam ją, kiedy przyjeżdżam do Opery Bałtyckiej. Natomiast w Charkowie nadal jest mój ojciec, który nie może wyjechać, ponieważ obsługuje strukturę krytyczną. Wielu muzyków, których znam, już wcześniej powyjeżdżało zagranicę. Kilka zespołów, od rozpoczęcia wojny przebywa poza Ukrainą, na przykład młodzieżowa orkiestra charkowska, której muzycy mieszkają teraz na stałe w Katowicach i koncertują głównie na Śląsku, ale też w Austrii, Niemczech. Garstka znajomych, przede wszystkim z Merefy, nadal mieszka w Ukrainie, ale większość z nich wyjechała z Charkowa. Wczoraj wieczorem rozmawiałem ze swoim najlepszym przyjacielem, który teraz przebywa w Kijowie. Tam też nie jest spokojnie, ale wszyscy wierzą, że ta wojna wkrótce dobiegnie końca. (PAP Life)
Rozmawiała Iza Komendołowicz
ikl/ag/ep/
Yaroslav Shemet - jeden z najbardziej uznanych dyrygentów młodego pokolenia. Urodził się w Charkowie. Swoją edukację muzyczną rozpoczął w Ukrainie, a następnie ukończył Akademię Muzyczną w Poznaniu. W 2021 r., w wieku 25 lat, został dyrektorem artystycznym Filharmonii Śląskiej w Katowicach, a rok później dyrektorem muzycznym Opery Bałtyckiej w Gdańsku. Ma 28 lat.