Analityk: niezależnie od wyniku, dla USA zagrożenia na Pacyfiku będą ważniejsze od tych w Europie

2024-11-05 18:30 aktualizacja: 2024-11-06, 10:36
Donald Trump. Fot. EPA/CJ GUNTHER
Donald Trump. Fot. EPA/CJ GUNTHER
Niezależnie od wyniku wyborów, dla USA zagrożenia na Pacyfiku będą ważniejsze od tych w Europie; w ich strategii Chiny to zagrożenie globalne, co do tego jest ponadpartyjna zgoda. Inwazja Rosji na Ukrainę nie jest dla nich kwestią egzystencjalną - powiedział PAP Marek Świerczyński z Polityki Insight.

We wtorek odbywają się w USA wybory prezydenckie, w których rywalizują kandydat Republikanów, prezydent w latach 2016-2021 Donald Trump oraz kandydatka Demokratów, obecna wiceprezydent Kamala Harris; ostatnie sondaże wskazują na bardzo wyrównany wyścig.

W rozmowie z PAP Świerczyński, analityk Polityki Insight ds. bezpieczeństwa i stosunków międzynarodowych mówił o podejściu obojga kandydatów do militarnego zaangażowania USA w Europie, w tym na wschodniej flance NATO.

Świerczyński podkreślił, że w USA panuje ponadpartyjna zgoda co do tego, że "interesy amerykańskie coraz bardziej związane są z tzw. teatrem pacyficznym, niż tym, co dzieje się w Europie”.

"Głównym powodem jest rywalizacja z Chinami, która w dwóch kolejnych narodowych strategiach bezpieczeństwa i strategiach obronnych USA, to znaczy za czasów pierwszej prezydentury Donalda Trumpa i prezydentury Joe Bidena, została określona jako główne wyzwanie strategiczne dla Stanów Zjednoczonych, a kwestie europejskie znalazły się na dalszym planie” - powiedział.

Zaznaczył, że pojawienie się nowych wyzwań dla USA łączy się ze stagnacją amerykańskich nakładów na obronność. "Stany Zjednoczone nie odbudowują swojej potęgi militarnej w sposób, który odpowiadałby wzrostowi globalnych zagrożeń. Siłą rzeczy dochodzimy do wniosku - i do tego wniosku dochodzą również eksperci z USA i Europy - że przy określonych zasobach, które nie rosną, a wobec wyzwań, które rosną, Ameryka będzie musiała w którymś momencie wybrać, który obszar jest dla niej istotniejszy” - powiedział Świerczyński.

Jak dodał, w ostatnich latach wiele - np. skala prowadzony w regionie inwestycji - wskazywało, że jednak obszar Pacyfiku okaże się dla USA istotniejszy. "Amerykańskie siły zbrojne dostosowują się bardziej do przyszłej wojny na teatrze pacyficznym, podejmowane są rozmaite inicjatywy sojusznicze w tamtym obszarze. Można powiedzieć, że to się dzieje na naszych oczach" - powiedział.

Natomiast wtorkowe wybory nie będą według Świerczyńskiego szczególnie przełomowe dla tego procesu w amerykańskiej polityce. "Zarówno w wizji Trumpa, jak i Demokratów teatr pacyficzny jest ważniejszy od europejskiego. Być może będzie jakieś przyspieszenie, jeżeli okaże się, że wybory wygra Trump, ale szczerze mówiąc również Demokraci nie dają nam powodu sądzić, że ten proces zahamują czy odwrócą" - ocenił.

Świerczyński zwrócił uwagę, że elity polityczne w USA inaczej postrzegają zagrożenie ze strony Chin - jako wyzwanie o charakterze globalnym - niż ze strony Rosji, której inwazja na Ukrainę jest, jak ocenił, mimo całej swojej destruktywności, postrzegana w USA jako konflikt o znaczeniu regionalnym.

Inwazja Rosji na Ukrainę to - mówił Świerczyński - w optyce USA "wojna regionalna na peryferiach Europy". "Czyli nawet nie w sercu tego obszaru, który ma dla nich jakieś znaczenie, bo jednak Europa jest dla USA ważna, zarówno dla administracji Trumpa, jak i Bidena. (...) Natomiast Chiny absolutnie są wyzwaniem numer jeden, zagrożeniem egzystencjalnym, ale to, co się dzieje obecnie w Europie, nie jest dla Stanów Zjednoczonych zagrożeniem egzystencjalnym" - powiedział Świerczyński.

Jak dodał, w aktualnych amerykańskich dokumentach strategicznych - sporządzanych za każdej kolejnej administracji - zagrożenie rosyjskie określane jest angielskim terminem "acute" często stosowanym w medycynie. "To oznacza coś nagłego, co boli, ale raczej nie stwarza zagrożenia dla całego organizmu, można to wyleczyć. Natomiast Chiny to już jest chyba taki nowotwór, który ogarnia cały organizm" - ocenił.

W opinii Świerczyńskiego Rosjanie sami starają się nie zmieniać amerykańskiej optyki. "Rosjanom też zapewne zależy, żeby tego nie eskalować - zwróćmy uwagę, że nie zaatakowali do tej pory terytorium NATO, i moim zdaniem bardzo uważają, żeby tego nie zrobić. (...) Chodzi o to, żeby zachować sobie furtkę negocjacji na potem, być może wręcz na przyszły rok" - powiedział.

Ponadto, jak mówił analityk, o ile w USA panuje ponadpartyjna zgoda, co do kwestii Chin, to nie ma jej w przypadku Rosji, a np. przyjęta przez obecnego demokratycznego prezydenta Joe Bidena strategia stałego wspierania Ukrainy jest krytykowana przez wielu Republikanów.

Pytany, czy spodziewa się, że w przypadku reelekcji Trumpa dojdzie np. do zmniejszenia liczby amerykańskich żołnierzy stacjonujących w Europie, Świerczyński wskazał, że kluczowe będzie podejście nowego prezydenta do kwestii rosyjskiej inwazji na Ukrainę.

"Panuje chyba zgoda, że w następnej kadencji prezydenta USA, kimkolwiek on będzie, jakieś porozumienie ukraińsko-rosyjskie będzie musiało być zawarte" - stwierdził analityk, wskazując m.in. na coraz trudniejszą sytuację Ukraińców na froncie. "Nie mam żadnych wątpliwości, że nowy prezydent - ktokolwiek nim zostanie - oznacza nową strategię dla Ukrainy" - ocenił.

Świerczyński przypomniał, że obecnie zbliżający się do końca swojego urzędowania Biden "właściwie już co tydzień ogłasza pakiety wsparcia dla Ukrainy przekraczające 400 milionów dolarów". Po to właśnie, żeby nieco zmitygować te potencjalnie groźne skutki zmiany władzy, groźne dla tej jego strategii" - wskazał.

Analityk dodał, że kwestia wsparcia Ukrainy jest nieustannie przedmiotem sporu politycznego w USA, czego świadectwem było kilkumiesięczne wstrzymywanie przez Kongres jednego z największych pakietów wsparcia dla Ukrainy. "To nie tylko od prezydenta zależy. Przypomnę, że w USA we wtorek odbywają się nie tylko wybory prezydenckie, ale także wybory całej Izby Reprezentantów. Więc nie tylko w wyborach prezydenckich rozstrzygnie się dalszy ciąg amerykańskiej strategii dla Ukrainy" - podkreślił.

Jak ocenił, zwycięski Trump mógłby - w przypadku zapowiadanej decyzji o ograniczeniu czy wręcz wstrzymaniu pomocy dla Ukrainy - zredukować czy wycofać amerykańskie kontyngenty wojskowe, które zostały rozmieszczone w Europie dla zabezpieczenia logistyki związanej z przekazywaniem wsparcia.

Odnosząc się do radykalnego scenariusza, zakładającego np. decyzję Trumpa o likwidacji działających w Europie od początku zimnej wojny stałych baz wojskowych USA, Świerczyński podkreślił, że wykonanie takiej ewentualnej decyzji to sam w sobie proces, który mógłby zająć wiele lat. "Trzeba mieć świadomość, że łatwo się rzuca pewne hasła, a jak przychodzi co do czego, no to planiści mówią: 'panie prezydencie, oczywiście wykonujemy zadanie', a już samo zaplanowanie tego procesu zajmie półtora roku" - powiedział.

Świerczyński zaznaczył, że uzasadnione oczywiście jest pytanie jakie byłoby podejście Trumpa do dotychczasowej roli Stanów Zjednoczonych w NATO. "Trzeba powiedzieć, że za jego poprzedniej kadencji nie mieliśmy do czynienia z żadnym wycofywaniem czegokolwiek. Mieliśmy pomysły, mieliśmy wręcz jakieś takie groźby, że w Niemczech coś nastąpi, ale de facto za prezydentury Trumpa wojsk amerykańskich w Europie przybyło. Tu niestety trzeba pozostawić znak zapytania" - powiedział ekspert.

Analityk zwrócił też uwagę na ostrą retorykę Trumpa z czasów jego prezydentury - ale także i nacisków stosowanych przez inne administracje amerykańskie w ostatnich latach - dotyczące wzięcia przez Europę większej odpowiedzialności za swoją obronność. Jak ocenił, ta retoryka zapewne wróci.

"Z tym, że Europa i tak już dosyć dużo robi. Oczywiście za późno się obudziła, pewnie za mało, ale widać, że się obudziła. (...) Można powiedzieć, że od czasu pierwszej prezydentury Trumpa bardzo dużo się w Europie zmieniło, i to zmieniło się na plus, wedle tych sugestii, nacisków, formułowanych przez dawną administrację Trumpa. O ile budżet obronny USA w zasadzie jest płaski, a jeśliby uwzględnić inflację, to kto wie, czy w sumie nie spada, o tyle w Europie następują dosyć istotne wzrosty" - przypomniał.

Z kolei Kamala Harris, gdyby wygrała, mogłaby według Świerczyńskiego przynajmniej z początku wykazać się bardziej "jastrzębią polityką" względem Rosji.

"Przynajmniej w pierwszym okresie prezydentury to byłaby kontynuacja polityki Bidena, może z jakimś elementem utwardzenia. (...) Będzie chciała pokazać, że jest bardziej samodzielna i bardziej jastrzębia, niż o niej myślimy" - powiedział.

"Ale wielka strategia też ją dopadnie i w którymś momencie też będzie musiała wyprodukować dokument zwany strategią bezpieczeństwa, strategię obronną, posturę nuklearną itd. Tylko to się zdarzy dopiero w drugim roku jej prezydentury" - dodał analityk. Zwrócił uwagę, że Harris, która nagle stała się uczestniczką wyścigu o prezydenturę, nie miała czasu na przygotowanie swojej "platformy strategicznej", nie przykładała też do tych kwestii większej wagi w skoncentrowanej na sprawach wewnętrznych kampanii.

Świerczyński powiedział również, że według doniesień z Waszyngtonu prawdopodobne jest, że w przypadku zwycięstwa, Harris w swojej polityce kadrowej "sięgnie do ludzi Obamy", niekoniecznie zaś będzie chciała dalej pracować z ludźmi z ekipy obecnego prezydenta.

"Z tym są związane rozmaite ryzyka, czy przypadkiem nie wróci nam jakiś reset, w którymś momencie po tej początkowej kontynuacji (polityki wobec Rosji - PAP). Przypomnę, że w zasadzie każdy prezydent Stanów Zjednoczonych w ostatnich dekadach podejmował jakąś próbę porozumienia z Rosją" - zaznaczył, podkreślając, że zapewne w warunkach trwającej inwazji na Ukrainę nie jest to obecnie możliwe.(PAP)

autor: Mikołaj Małecki

grg/