Arturo Perez-Reverte: zawsze wolałem dobrego szewca od filozofa [WYWIAD]

2024-06-22 07:34 aktualizacja: 2024-06-22, 17:32
Arturo Perez-Reverte. Fot. PAP/EPA/Juan Ignatio Roncoroni
Arturo Perez-Reverte. Fot. PAP/EPA/Juan Ignatio Roncoroni
Jestem zawodowym pisarzem, profesjonalnym opowiadaczem historii. Nie jestem artystą, jestem rzemieślnikiem. Zawsze wolałem dobrego szewca od filozofa - powiedział PAP hiszpański pisarz Arturo Perez-Reverte, autor "Klubu Dumas", "Terytorium Komanczów" i "Szachownicy flamandzkiej".

Autor kilkudziesięciu książek - powieści, reportaży, zbiorów artykułów i felietonów prasowych - hiszpański pisarz i dziennikarz Arturo Perez-Reverte należy do najpopularniejszych współczesnych autorów. Przełomem w jego karierze była wydana w 1990 r. powieść "Szachownica flamandzka", której nowe wydanie ukaże się w Polsce nakładem wydawnictwa ArtRage.

"XV-wieczny obraz flamandzkiego mistrza ma zostać wystawiony na aukcję, gdy Julia, młoda konserwatorka dzieł sztuki, odkrywa w jego rogu osobliwy napis: kto zabił rycerza? Na obrazie książę Flandrii i jego rycerz rozgrywają partię szachów, w tle zaś przy oknie stoi dama" - czytamy w opisie wydawcy. - "Julia pragnie za wszelką cenę rozwiązać zagadkę morderstwa z 1469 r., ale gdy zaczyna szukać wskazówek, w krótkim czasie kilkoro jej znajomych ze świata sztuki pada ofiarą brutalnych zabójstw. Co łączy partię szachów na obrazie, śmierć Rogera d'Arras, mroczną stronę świata sztuki i te morderstwa? W +Szachownicy flamandzkiej+ Perez-Reverte wspina się na swoje wyżyny, łącząc to, co najlepsze w powieściach detektywistycznych z napięciem typowym dla najwybitniejszych thrillerów".

PAP: Mówił pan o tej książce, że napisał ją, zostawił wydawcy i wyjechał relacjonować wojnę w Zatoce Perskiej, a kiedy pan z niej wrócił, dowiedział się, że jest autorem bestsellera. Zostawiając książkę u wydawcy, wiedział pan, że okaże się sukcesem?

Arturo Perez-Reverte: Nie tylko tego nie oczekiwałem, ale nie miałem nawet zamiaru zajmować się literaturą. Była dla mnie rozrywką. Czymś, co pozwalało oderwać się od rzeczywistości, uciec od świata. Nikt tym sukcesem nie mógł być bardziej zdumiony niż ja sam. Wcale się tego nie spodziewałem. Widać to także po tym, że jeszcze przez kolejne cztery lata pracowałem nadal jako dziennikarz, reporter. Dopiero potem przeszedłem na literaturę. Było to jakby kołem ratunkowym, którego chwyciłem się w momencie, gdy uznałem, że muszę porzucić dziennikarstwo.

PAP: Dlaczego tak pan uznał?

A.P.-R.: Były to czasy pierwszej wojnie w Zatoce Perskiej. 1990, 1991 rok. Zauważyłem, że świat się zmienił. Że informacje przedstawiane będą w sposób zupełnie inny niż ten, do którego przywykłem, sam praktykowałem w swojej pracy. Zdałem sobie sprawę, że nie będzie mi łatwo przystosować się do tego odmienionego, świata. Starałem się pokazywać widzom i czytelnikom prawdę.

Gdybym zginął na wojnie w wieku lat 20, zginąłbym z powodu przygody, w którą się wdałem. Gdybym został zabity w wieku lat 30, byłaby to śmierć w trakcie wykonywania obowiązków służbowych. Gdybym zginął na takiej wojnie, mając lat 34, zginąłbym zupełnie bez sensu, przy wykonywaniu pracy, w którą już nie wierzyłem. To było powodem, dla którego postanowiłem porzucić dziennikarstwo. Miałem córkę, której dorastania nie widziałem, miałem jacht i chciałem wreszcie móc pożeglować. I przestałem wierzyć w tę pracę. Był to więc dobry moment, by odejść. Literatura pozwoliła mi na to, bym miał z czego żyć.

PAP: Czy operująca fikcją powieść służy panu lepiej do opisywania świata niż reportaż opisujący fakty?

A.P.-R.: Kiedy byłem dziennikarzem, opowiadałem świat. Jako pisarz - objaśniam świat. To dwie, zupełnie inne sprawy. Nie byłem świadkiem, byłem widzem. Opowiadałem o nagich faktach, nie pozwalałem sobie na ich interpretowanie; pokazywałem to, co widziałem. Szanowałem inteligencję czytelnika. W żaden sposób nie manipulowałem emocjami, nie zmieniałem obrazów, które widziałem. Byłem bezpośrednim, naocznym świadkiem. Rodzajem najemnika. Natomiast jako powieściopisarz interpretuję i objaśniam świat.

Problem, jaki w tej chwili występuje w Europie, polega na tym, że jest zbyt wielu dziennikarzy, narzucających swój punkt widzenia. Każdy, kto ma w ręku telefon, zamienia się w dziennikarza i pozwala sobie na interpretowanie świata. Przeszliśmy od racjonalnej analizy do zabawy uczuciami. Portale społecznościowe pełne są osób, które opowiadają nam o bólu i cierpieniu. Są to jednak informacje już przez nich zinterpretowane. To niebezpieczne. Cieszę się, że nie jestem dziennikarzem w dzisiejszych czasach. Kilka dni temu widziałem taki obrazek: dziennikarka z dzieckiem w objęciach płacze przed kamerą. Ja myślę sobie, że ona nie jest od tego, żeby płakać, tylko od tego, żeby mi opowiedzieć co się dzieje. Naprawdę, nie obchodzi mnie co ona odczuwa. Ona ma mi wytłumaczyć, co się dzieje, a popłakać mogę sobie ja sam, przed telewizorem, jako widz. Widziałem, że takie czasy nadchodzą, dlatego postanowiłem zająć się literaturą. Cieszę się, że byłem dziennikarzem tak samo, jak cieszę się, że już nim nie jestem.

PAP: Dla opisania świata sięga pan często po historyczne kostiumy. Czy tak jest łatwiej mówić o współczesności?

A.P.-R.: To bardzo logiczne. To, co było, nie może zostać zapomniane. Wszystko się już kiedyś wydarzyło. Różnica między Troją a Gazą polega jedynie na technicznych sposobach zniszczenia miasta. Tak naprawdę cały czas robimy to samo. Człowiek to prawdziwy sk...syn. Jeśli ma się wystarczający bagaż poznanej literatury, dostatecznie wiele dowiedziało się o świecie, łatwiej przychodzi zrozumienie tego świata. A ten, kto interpretuje świat, lepiej rozumie siebie samego. Problem polega na tym, że jeśli nie posiadamy narzędzi, by objaśniać sobie rzeczywistość, jesteśmy bezbronni wobec manipulacji. Europa, która stała się analfabetką, jest bardziej bezbronna niż kiedykolwiek wcześniej. Zapomniała, że wszystko jest już zapisane w książkach. Wszystko już się wydarzyło.

PAP: Czy wobec tego martwią pana spadające statystyki czytelnictwa?

A.P.-R.: Nie martwi mnie to, ani nie przeraża, bo mam 72 lata. Minęły już w moim życiu czasy, gdy to mnie bolało i nie potrafiłem się z tym pogodzić. Dziś, z uprzywilejowanej pozycji, przyglądam się temu, jak niszczony jest świat. Książki, moje dawne lektury, pozawalają mi tę sytuację lepiej zrozumieć, pogodzić się z nią. Czuję się trochę jak Rzymianin, który patrzy jak płonie jego miasto. To fascynujący spektakl. Europa popełnia samobójstwo, zapomina o tym, czym jest kultura, czemu służy pamięć. To smutne, rozpaczliwe, ale też niezmiernie ciekawie się temu przyglądać. Zwłaszcza, gdy ma się tyle lat, co ja. Bo to już nie jest mój problem.

Widziałem wiele płonących miast, wiele zniszczenia. Patrzyłem na to zawsze jako człowiek, przychodzący z zewnątrz, obcy, cudzoziemiec, który wpadł tylko na chwilę. Natomiast w tej chwili to mój świat ulega zniszczeniu. Nigdy wcześniej nie przytrafiło mi się coś podobnego. Ja jestem tylko facetem, który obserwuje, pisze powieści po to, by moi czytelnicy rozumieli te powieści i były dla nich środkiem znieczulającym. W tej chwili kultura, jak aspiryna, nie jest w stanie wyeliminować przyczyny bólu, ale czyni go znośnym. Ja zadowalam się tym, by sprawić, że ten ból był do zniesienia. Również dla moich czytelników.

PAP: Gdy ukazała się "Szachownica flamandzka" miał pan 34 lata. Jak wyobrażał pan sobie swoją karierę? Na co pan liczył?

A.P.-R.: Z pewnością nie chciałem zostać pisarzem. Miałem łódź, kocham morze - miałem nadzieję, że gdy przestanę zajmować się reportażem i pracą dziennikarską, będę mógł żeglować. Powieści, które wtedy pisałem, traktowałem jak rozrywkę. Kiedy wróciłem z wojny w Zatoce, nie posiadałem się ze zdziwienia, że moja powieść odniosła sukces. To otworzyło przede mną drogę, na którą wcale nie zamierzałem wkraczać. Był to sposób na rozwiązanie problemów finansowych, a także szansa na intensywną intelektualną pracę. Cieszyłem się także wielką niezależnością, wolnością. Wszystkie te rzeczy wysoko sobie cenię.

PAP: Był pan jak piłkarz, który niespecjalnie lubi grać w piłkę?

A.P.-R.: Nie, nie - literatura odgrywa w moim życiu bardzo ważną rolę. Biblioteki były ważnymi miejscami. Moja osobista liczy 35 tys. tomów. Na łodzi mam biblioteczkę podręczną, liczącą 300 książek, czytam również podczas rejsów. Książki są moim życiem, moimi towarzyszami, sprzymierzeńcami w próbach zrozumienia świata. Tak naprawdę to jestem czytelnikiem, pisarzem jestem tylko przez przypadek. Resztę życia mógłbym spędzić spokojnie nie pisząc już żadnej powieści, ale nie potrafiłbym żyć bez czytania. Jestem pisarzem z przypadku, ale czytelnikiem z nałogu.

PAP: Pisanie kojarzy się często z takimi sprawami jak "natchnienie", "inspiracja". Na ile opiera się ono w pańskim przypadku na takich duchowych kwestiach, a na ile kwestia fachu, zawodu? Czy pisarz pisze tak jak krawiec szyje ubrania, a szewc naprawia buty?

A.P.-R.: Dokładnie tak samo. Jestem zawodowym pisarzem, profesjonalnym opowiadaczem historii. Rano wstaję, ćwiczę, a potem przez osiem godzin pracuję nad powieścią, którą w danym momencie piszę. Czasami robię to z większą radością, czasami z mniejszą, ale jest to moja praca i staram się skrupulatnie wypełniać moje obowiązki. Są chwile inspiracji, kiedy wszystko idzie świetnie i takie, gdy praca idzie tak sobie. Ale zawsze jest to praca nieprzerwana, wytrwała i zawodowa. Nie jestem artystą, jestem rzemieślnikiem. Mam dla artystów głęboki podziw, ale jeszcze bardziej szanuję rzemieślników. Zawsze wolałem dobrego szewca od filozofa. Każdy może powiedzieć, że jest filozofem, ale tylko nieliczni potrafią dobrze naprawić obuwie.

PAP: Co poradziłby pan młodemu człowiekowi, marzącemu o karierze pisarza?

A.P.-R.: Mam radę: nie spieszyć się z publikacją, dużo czytać, dużo pisać i wszystko wyrzucać do kosza. Aż przyjdzie moment, kiedy przeżyjemy dostatecznie wiele, by móc zacząć pisać. Wiele literackich talentów przepadło z powodu nadmiernego pośpiechu. Myślę, że osiemnasto- czy dwudziesto-latek przeżył jeszcze zbyt mało i nie ma o czym pisać. Poza wyjątkowymi talentami, wszyscy - by móc pisać - potrzebujemy bagażu doświadczeń. Trzeba się do tego ważnego momentu przygotowywać długo, tak jak żołnierz szykuje się do walki. Zbierać siły i zbierać broń - wszystko, co dale nam życie, obserwacja świata i książki.

Wyróżniam trzy rodzaje książek, które przyszły pisarz powinien gruntownie poznać. Mówię oczywiście o autorze z naszego, zachodniego kręgu kulturowego. Przede wszystkim - wielcy klasycy, byśmy wiedzieli skąd przychodzimy. Biblia, Homer, Wergiliusz. Następnie - wielcy twórcy tworzący w jego ojczystym języku, by zyskać sprawność, klarowność i piękno wyrażania się. Wreszcie - z całą skromnością - zająć się studiowaniem literatury wieku XX. Powieściopisarzy, którzy stworzyli strukturę nowoczesnej powieści. Otrzyma w ten sposób narzędzia, dzięki którym będzie mógł obrabiać literacko otaczający go świat.

PAP: Pan, autor tak imponującej ilości książek, też wyrzucał do kosza, co napisał?

A. P.-R.: Tak, były takie przypadki, ale proszę wziąć pod uwagę, że zacząłem pisać w dość już dojrzałym wieku, z ogromnym bagażem doświadczeń. Nie byłem zupełnym żółtodziobem. Kiedy napisałem pierwszą powieść, miałem za sobą ponad 30 lat życia i wiele lektur. I nawet dziś, mając ponad 70 lat, dalej wyrzucam do kosza całe strony. To bolesne - wyrzucamy godziny, czasem całe dni ciężkiej pracy. Ale jeśli podejrzewamy, że coś nie jest dostatecznie dobre, lepiej się tego pozbyć. Mam takie trzy czy cztery powieści, których nigdy nie udało mi się ukończyć. Nie wydawały mi się wystarczająco dobre. Wydaje mi się, że takie podejście i pozbywanie się pewnych rzeczy, jest częścią zawodu pisarza.

PAP: Aż niezręcznie spytać: czy pracuje pan teraz nad nową książką?

A. P.-R.: Tydzień temu skończyłem powieść, jestem na etapie jej redagowania, korekty. Mam już jednak pomysł na kolejną. Mam pewien problem, zarazem zawodowy i osobisty: mam w głowie mnóstwo historii, o których od dawna myślę, ale mam też 72 lata i wiem, że nie zostało mi już tak wiele czasu. Trudno podjąć taką decyzję, co napisać, a co przepadnie. Nie mogę być nawet pewny, że doprowadzę do końca powieść, którą zacznę. Staram się więc starannie wybierać tę najwłaściwszą. Nie pozostanie mi już wiele czasu, żeby naprawiać błędne decyzje. Są pewne opowieści, które umrą razem ze mną. Napawa mnie to melancholią.

PAP: Spodziewał się pan, że przyjdzie panu żyć w czasach, gdy teorie spiskowe dominować będą już nie tylko strony powieści, ale staną się częścią codziennego życia, rzeczywistości politycznej? I to brane na serio?

A. P.-R.: Całe życie jako reporter spędziłem w świecie spisków. Dla mnie to nic nowego, dla Polaka też nie powinno. Trudna, bolesna historia Polski wskazuje na to, że świat jest miejscem trudnym, skomplikowanym, terenem walk różnych sił i wpływów. A skurwysynów znajdzie się i na Wschodzie i na Zachodzie. Polacy mogliby wiele nauczyć innych, wiele powiedzieć o historii, rzeczywistości i świecie.

W tej chwili dotykam leżącej przede mną szabli polskiego żołnierza kawalerii z 1939 r. Posiadam w domu około 150 kawaleryjskich szabli, od czasów napoleońskich po współczesność. Tej, której dotykam, używano w trakcie ostatnich szarż na oddziały niemieckie. Polska jest krajem, któremu nikt nie musi dawać lekcji historii. To nam pozostaje: pamięć i kultura. Tego się musimy trzymać. Z tych okopów nie będą w stanie wyrzucić nas ludzie ani ze Wschodu, ani z Zachodu.

"Szachownica flamandzka" Arturo Perez-Reverte w tłumaczeniu Filipa Łobodzińskiego ukaże się nakładem wydawnictwa ArtRage. (PAP)

Rozmawiał Piotr Jagielski

kgr/