W 1979 r. Stefan Hertmans - jeden z najpopularniejszych belgijskich pisarzy, autor m.in. "Wojny i terpentyny", wyróżnionej Nagrodą Kultury Flamandzkiej w kategorii literatura w 2014 r. - kupił w belgijskiej Gandawie zrujnowany dom, doprowadził go do powtórnej świetności i zamieszkał na 20 lat. Po latach - czytamy w opisie wydawcy powieści "Wejście" - odkrył, że "na jego kominku stało popiersie Hitlera, a w jego pokojach, wraz z rodziną, relaksował się zbrodniarz wojenny Willem Verhulst. Hertmans bada sekrety swojego domu i zagłębia się w historię rodziny, która zamieszkiwała go przed nim, opowiadając przy tym zarówno pojedyncze historie małych tragedii, jak i wielkiej plamy, jaką była holenderska kolaboracja z nazistami".
PAP: Czy pisanie takiej książki, zgłębianie historii domu, w którym się mieszkało, poznawanie jego dawnych lokatorów to przyjemność czy męczące przedzieranie się przez stosy dokumentów, nazwisk i dat?
Stefan Hertmans: To była prawdziwa udręka. Odniosłem jakiś sukces dzięki powieści "Wojna i terpentyna", która była o pierwszej wojnie światowej we Flandrii, a kiedy poznałem historię nazisty i jego domu pomyślałem sobie, że nie - to zbyt proste i oczywiste, przewidywalne, żebym teraz pisał o drugiej wojnie. A przede wszystkim odstręczał mnie sam pomysł pisania o naziście. Ale cóż, ta historia zdarzyła się w moim domu. Mój dawny profesor historii Adriaan, najstarszy syn rzeczonego nazisty, na kilka lat przed śmiercią opublikował książkę "Syn "sprzeniewierzonego" Flamanda". Natknąłem się w niej na swoje nazwisko: autor pisał, że teraz to ja jestem właścicielem jego dawnego domu. Uznałem, że skoro tak, to rzeczywiście muszę się z tym zmierzyć.
Rozpocząłem pracę od nawiązania kontaktu z rodziną, poznałem jej historie i zrozumiałem, że nie jest to opowieść o naziście, a o ludziach. Życiu rodzinnym, intymności i domu, pokojach, które znam, są moimi pokojami. O dramacie małżeńskim, jaki się w nich rozegrał, wojnie pomiędzy kobietą a mężczyzną. Ona była postępowa, wrażliwa, dumna i religijna; on był nazistowskim bydlakiem, o którym jego wnuki mówiły, że był wspaniałym, kochającym dziadkiem. Z tego właśnie składa się literatura: nie z suchych faktów, ale z tragedii, napięcia, szarej moralnie strefy. Nazywam to "intymnym faszyzmem". Co to znaczy dzielić życie z nazistą? Spać z nim pod jednym dachem, w tym samym łóżku, gdy jest się pełną godności i wiary w humanistyczne idee kobietą, która jednocześnie kocha tego mężczyznę? Jak to wyglądało, jak to działało? I to w moim domu! Miałem więc gotową scenografię i nie mogłem już uciec przed napisaniem tej książki.
PAP: Czy wiedza o wydarzeniach, które rozegrały się przed laty zmieniła pana stosunek do zamieszkiwanej przestrzeni? Wpłynęła na to, jak czuje się pan we własnych czterech kątach?
S.H.: Wyobraź sobie, że w pokoju, w którym żyjesz z ukochaną osobą i nagle uświadamiasz sobie, że w tym pokoju bywali najważniejsi naziści 60 lat wcześniej. Czułem się, jakby po moim domu przechadzały się upiory. Po moim życiu prywatnym, intymnym. W końcu znalazłem sposób, by to przepracować, opisać. Znalazłem motyw młodego kupca - to jakaś wersja mnie - którego po pokojach oprowadza agent nieruchomości. Dochodzą do schodów. To wariacja na temat "Boskiej Komedii" - Dante i Wergiliusz idą od Piekła, poprzez Czyściec, aż do Raju. Młody aspirujący kupiec chce dowiedzieć się, skąd w ludziach bierze się zło. Zadaje wielkie pytanie Paula Celana, dlaczego Bóg milczy, jeśli istnieje? Dante znajduje odpowiedź w raju. Co znajduje narrator książki? Puste pomieszczenia i strzaskane popiersie Hitlera. Książka nie daje żadnej metafizycznej odpowiedzi na pytanie o zło. Wergiliusz nie mógł pójść z Dantem do raju, bo nie był ochrzczony. Mówi mu: dalej musisz iść sam. U mnie notariusz zwichnął nogę w kostce i nie może iść z kupcem na strych.
Mogłem napisać tę książkę tylko dlatego, że sprzedałem ten dom. Dystans emocjonalny jest konieczny, by móc zacząć pracę. Nie żyje już w Gandawie, więc mogę o niej pisać. Te miasta - jak "Niewidzialne miasta" Calvino - trzeba trochę wymyślić. Oznacza to, że "Wejście" nie jest klasyczną książką reportażową, dokumentem. Pewne rzeczy zmyśliłem. Twórcy serialu "The Crown" pytani o fragmenty dotyczące relacji Diany i Karola odpowiedzieli, że wszystkie fakty się zgadzają, ale sceny są fikcją. I ja też musiałem wyobrazić sobie pewne obrazy na podstawie tego, co opowiedziała mi na przykład córka Wima i Mientje. Fakty to coś, co trzeba przetłumaczyć na doświadczenie. Historycy piszą o faktach, pisarze - o tym, jakie uczucia wzbudzają. Jak się tę historię odczuwało?
PAP: Na początku lektury myślałem, że to opowieść o Wimie. Im dalej zagłębiałem się w tekst, tym bardziej stawała się dla mnie historią o Mientje.
S. H.: Jedyną drogą dla mnie, by napisać historię tego, co stało się w moim domu, była właśnie Mientje. Wiedziałem, że to ona będzie moim głosem; ona nada kształt i wyraz obrzydzeniu, jakim darzę Wima. Kiedy pisałem, przyszła mi do głowy taka myśl: nie da się sfotografować wiatru, na zdjęciach widać tylko, że drzewa się odchyliły. Tak samo jest z pisaniem o historii: widać wyraźnie jak ludzie, uginają się pod jej naporem. Miałem pomoc, książkę Adriaana, a następnie odkryłem, że wszyscy w tej rodzinie pisali dzienniki, wspomnienia. Mientje pisała bardzo wiele i była bardzo przenikliwą kobietą. Kazała mu zdejmować nazistowski mundur, gdy wchodził do domu, a gdy on - dupek - siadał przy stole z dziećmi, w cywilnych ubraniach, co mówił? Heil Hitler.
Gdy najstarszy syn opublikował swoje wspomnienia o ojcu-naziście - co było dla niego bardzo trudną rzeczą, był wówczas szefem zarządu telewizji, brał aktywny udział we flamandzkim życiu kulturalnym i politycznym, był cenionym naukowcem - trzy miesiące później jego siostry wydały książkę o ich wspaniałej matce. Moje zainteresowanie tylko rosło. Co to było za życie? Co to było za dzieciństwo? Dorastać, nie wiedząc, że jest się w rękach nazisty. Przeżywać jedne z najpiękniejszych chwil w życiu, z których będzie się miało piękne, poetyckie wspomnienia. Mówili mi: co za horror, był takim kochającym dziadkiem. Skrzywdził trzy generacje: zdradzał żonę, oszukiwał dzieci, był zakłamany w polityce, okłamywał nawet samego siebie. A umierając wyszeptał, że niczego by nie zmienił i że jest dumny ze swego życia.
PAP: Czy miłość żony jest czynnikiem łagodzącym, przemawiającym na korzyść Wima? Czy dzięki temu nawiązujemy jednak jakiś "kontakt" z osobą, z którą zapewne nie chcielibyśmy mieć nic wspólnego?
S.H.: Wydaje mi się, że każdy w skrytości serca przeżywa chwile, gdy wie, że nie jest takim znowu wzorowym demokratą, za jakiego chciałby uchodzić. Wolałbym nie oglądać pewnych ludzi, wykluczyć ich, mamy swoje antypatie i uprzedzenia, których się wstydzimy. To siła, za sprawą której - jeśli jej ulegniemy - możemy zamienić się w dobrych faszystów. To moment heroiczny w historii Wima, gdy w końcu decyduje się być nikczemnikiem, którego nosił w sobie. Ubierz takiego banalnego, trywialnego człowieka w mundur, a zamienisz go w potwora.
To mój przekaz: książka o historii jest zawsze książką o dniu dzisiejszym. W moim mieście, na najbardziej progresywnym, nowoczesnym uniwersytecie w kraju, ponad 35 proc. zamierza głosować na nacjonalistycznych ekstremistów podczas czerwcowych wyborów. Co się dzieje z młodymi ludźmi? Ich wykładowcy głosują na partie lewicowo-liberalne. Co pociąga ich w faszyzmie? W latach 30. był bardzo modny, przyciągał atrakcyjnym ubiorem, architekturą, bycie nazistą było bardzo sexy. Zapominamy o tym współcześnie. A jeśli ma się miękki charakter, faszyzm potrafi uwieść. Może być bardzo przyjemny.
PAP: Czy wobec tego pańską rolą jako pisarza jest nie tylko znalezienie odpowiedniej estetycznej formy do opowieści, ale także bycie kimś w rodzaju "konserwatora historii"?
S. H.: Nie podoba mi się obraz pisarza jako tego, który przybywa by wyjawić wszystkim prawdę. Pisarz powinien być ironistą. Zawsze być trochę jak Nabokov. Kiedyś ktoś go spytał o prawdę w literaturze, a on powiedział: nigdy nie ufaj pisarzowi. To bardzo dobra odpowiedź. To znaczy tyle, że nie zgodził się na bycie karykaturą artysty, który ratuje demokrację - to kicz.
Ale są pewne rzeczy, które traktuję bardzo poważnie. Jednym z moich mistrzów jest W. G. Sebald, który w jednym ze swych późnych esejów pisze o sprawie, która mnie zafrapowała: o restytucji. Łatwo przychodzi zapominanie o tym, co wydarzyło się przed laty, o tym co wydarzyło się w moim kraju i co się stało w twoim. O wielkich tragediach Flandrii i Polski. Łączy nas katolicka przeszłość i kultura, ekumenizm, niezależnie od tego czy w nie wierzymy, czy nie - są częścią naszej kultury. Jednocześnie łączy nas także rozedrganie tożsamościowe, poczucie niepewności samych siebie. Jak uleczyć taką zagrożoną tożsamość? Może zostając nacjonalistą w ramach kompensacji? Czy też się zrelaksujemy? Czy zamierzasz iść przez życie z zaciśniętymi pięściami, wszędzie widząc wrogów, czy otwarty na cokolwiek przyniesie przyszłość? A niesie same trudności, jak kryzys klimatyczny, i nie da się ich rozwiązać za pomocą nacjonalizmu.
Staram się ukazać w książce, co faszyzm, nacjonalizm uczynił mojemu krajowi, miastu i tej rodzinie. Kiedy Bruksela jest wyzwalana przez aliantów, Wim ucieka jak szczur z tonącego statku, jedzie do Hanoweru, majaczy mu się, że zostanie wcielony do "Langemarck", flamandzkiej dywizji grenadierów pancernych, i wysłany na front wschodni. Absurd tej wizji...jej tragedia...
Najbardziej jednak zafascynował mnie w tym człowieku radykalny brak politycznego realizmu. Był mężem Żydówki, którą kochał tak bardzo, że na sam koniec, po 30 latach życia u boku innej kobiety, każe pogrzebać się na jej trumnie. Tym samym raz jeszcze zdradzając zarówno swoją żonę, jak kochankę. Rządziło nim libido, pożądanie. Nie trzeba znajomości lacanowskiej psychoanalizy, by to dostrzec. To wszystko po tym, jak wysłał 300 z 500 żyjących w Gent Żydów do obozów koncentracyjnych. Jak sypiał? Znakomicie. Wracamy do dobrze znanej tezy Hannah Arendt o banalności zła. W tym człowieku widzę to samo, co w Eichmannie.
PAP: A w pewnym momencie książki zastanawia się pan jakby to było pogadać z nim, wypalić papierosa. Choć przecież najchętniej w ogóle nie gadalibyśmy z takimi ludźmi, na ogół lubimy wierzyć, że my nigdy nie postąpilibyśmy, jak on.
S. H.: To w nim najstraszniejsze, najbardziej przerażające: jest taki zwyczajny, normalny. Gość z sąsiedztwa. Jego najstasza córka Letta, teraz ma 90 lat, powiedziała mi: Stefan, gdyby teraz wszedł do pokoju, polubiłbyś go. Potrafił każdego rozśmieszyć, miał poczucie humoru i urok. Musiał być czarujący - jak inaczej rozkochiwałby w sobie te kolejne kobiety? Był jak Don Giovanni, ujmujący uwodziciel.
Jednocześnie był zdolny do potwornych czynów, był - by znów posłużyć się określeniem Hannah Arendt - przestępcą biurowym. Sam nigdy nie ubrudził sobie rąk, ale - jak Eichmann - przygotowywał listy, spisywał nazwiska. Uwielbiał tę pracę... Znajdować jeszcze jedną żydowską rodzinę, żyjącą przy jakiejś ulicy, którą znał. Uszczęśliwić swych patronów z SS. Staczał się w otchłań niemoralności nie dlatego, że był z natury zły, ale dlatego, że był idiotą. To przerażające, oznacza, że jesteśmy słabi. Obserwuję to w moim kraju. Nie czuję się spokojny o wynik czerwcowych wyborów. Młodzi ludzie głosują na skrajną prawicę. Kompletnie tego nie rozumiem.
PAP: Dobrze się panu żyło w tym domu?
S. H.: Mieszkałem w nim 20 lat. Lubiłem miasto, uczyłem wtedy na Akademii Sztuk Pięknych, a okolica przypominała miasteczko studenckie w samym środku historycznego centrum, coś w stylu Dzielnicy Łacińskiej w Paryżu, pełnej muzyki i życia. Spędzaliśmy czas ze studentami, paliliśmy razem jointy, świetnie się bawiliśmy w latach 70.; to dla mnie czas pełen nadziei, sztuki, piękna, miłości. Tym był dla mnie ten dom. A potem dowiedziałem się o jego mrocznej historii, o której nic nie wiedziałem i miałem z tego powodu poczucie winy. Jak z wiersza "Chleb i wino" Holderlina: "ale my, przyjacielu, przychodzimy za późno. Bogowie niby wciąż żyją, ale gdzie indziej: tam, na górze" (przekł. Antoni Libera - PAP), albo jak z heglowską sową Minerwy, która wylatuje o zmierzchu, a nie o świcie. Zawsze przychodzi się zbyt późno wobec pamięci.
Wracając do Sebalda - pisał, że nie da się naprawić przeszłości. Choćby dla jednej tylko osoby, która straciła życie. Ludzie giną, są mordowani nawet teraz, w trakcie naszej rozmowy. W tej chwili. Nic nie możemy z tym zrobić. Ale pielęgnowanie żałosnego poczucia winy też nic nie daje, jest ledwie narcyzmem. Można zrobić tylko tyle: opowiadać te historie. W Gandawie, tak jak w Berlinie, są Stolpersteiny - kamienie z wyrytymi nazwiskami ofiar nazizmu, wmurowywane w chodniki przed domami, w których mieszkali. Niedawno czytałem wywiad z młodym pisarzem, który nie mógł nadziwić się, czemu tak wielu autorów uparcie trzyma się tematu II wojny, dlaczego żyją w przeszłości? Odpowiadam na to: wcale nie żyjemy w przeszłości, żyjemy w teraźniejszości. Spójrz na Ukrainę: żyjemy w II wojnie światowej.
PAP: Gdy sprzedawał pan dom, czy przekazał pan nowym właścicielom wiedzę o jego dziejach?
S. H.: Kupiła go ode mnie koreańska artystka. Kiedy 20 lat później odezwałem się do niej informując, że napisałem o tym domu książkę, pytając, czy mógłbym wpaść i zrobić kilka zdjęć schodów; tłumaczyłem, że te schody są ważne. Odmówiła kategorycznie, stanęła w progu, żebym nie mógł wejść. Zaprosiłem ją na premierę książki - nie przyszła. Gdy mój wydawca kręcił kilkuminutowy film promocyjny, wynajęła prawnika i wymusiła usunięcie czterosekundowej sekwencji, w której widać dom. Pozaklejała okna gazetami, bo boi się, że ludzie będą zaglądać do środka, choć budynek jest tak zbudowany, że to po prostu niemożliwe. A nawet nie podałem w książce numeru domu, żeby uszanować prywatność jego mieszkańców. Żałuję, bardzo chciałem z nią porozmawiać, ale ona nie chce o niczym wiedzieć.
Powieść "Wejście" Stefana Hertmansa w tłumaczeniu Alicji Oczko ukazała się nakładem wydawnictwa ArtRage. (PAP)
Piotr Jagielski
ep/