Polska Agencja Prasowa: W internecie można znaleźć nagranie programu ekonomicznego w jednej z amerykańskich stacji informacyjnych z 31 grudnia 2006 r. Gość audycji, wbrew dominującym nastrojom, powiedział, że wkrótce wybuchnie wielki kryzys gospodarczy, trafnie określił jego przyczyny i skalę. Został wyśmiany przez pozostałych uczestników dyskusji, a także prowadzącego program. Półtora roku później wybuchł największy kryzys gospodarczy XXI wieku. Czy podobnie było w czasie wielkiego boomu gospodarczego szalonych lat dwudziestych i ostrzeżenia przed zbliżającym się załamaniem ekonomicznym były lekceważone?
Prof. Wojciech Morawski: Wręcz przeciwnie. Wówczas dominowały opinie, że kryzysy gospodarcze należą już do przeszłości i w ówczesnej gospodarce nie będą miały miejsca. Stworzony przez ekonomistów barometr harwardzki miał przewidywać osłabienia koniunktury gospodarczej, ale nie zasygnalizował nadchodzącego kryzysu roku 1929. Ci, którzy mówili, że kryzysów już nie będzie, wiązali swoje nadzieje z procesami monopolizacji gospodarczej. Zakładali, że kryzysy zdarzały się w warunkach kapitalizmu zdominowanego przez mechanizmy wolnej konkurencji, które stwarzały niebezpieczeństwo nadmiernej podaży. Monopole miały zaś zabezpieczać przed nadprodukcją, aby dbać o swoje interesy. Rzeczywiście było to słuszne założenie, bo zakładano, że monopole, widząc groźbę kryzysu, zmniejszają produkcję, aby nie doszło do zjawiska nadprodukcji. Oznaczało to, że nie dopuszczą także do spadku cen, ale nie jest to przecież jedyny objaw kryzysu gospodarczego. Są nimi również bezrobocie i spadek produkcji.
Zmieniał się więc zestaw objawów kryzysu, ale nie znikało zjawisko. I tak właśnie stało się w XX wieku. Zmienił się charakter dwudziestowiecznych kryzysów. W wieku XIX cykl koniunktury był krótki. Co około dekadę przychodził kryzys nadprodukcji, a następnie przychodziła poprawa. Ważne, że następowała bez ingerencji państwa. W XX wieku i współcześnie mamy kryzys raz na 40 lat. Amplituda koniunktury uległa znaczącemu wydłużeniu, ale kosztem głębokości załamania. Przyjście współczesnego kryzysu zmienia wszystko, ustanawia nowe paradygmaty i sposoby myślenia o ekonomii. Taką rolę odegrał wielki kryzys sprzed 95 lat.
PAP: Pozostańmy jeszcze przy kryzysach XIX wieku. Dlaczego spadek produkcji w ich trakcie wynosił około 10 procent, a podczas wielkiego kryzysu kilkadziesiąt?
W.M.: W klasycznych kryzysach występował swego rodzaju mechanizm samoregulacji. Kryzys uruchamiał mechanizmy powrotu gospodarki do dobrej koniunktury. Podobnie boom gospodarczy uruchamia procesy prowadzące do kryzysu. Dobra koniunktura zachęca do zwiększania produkcji, a więc przybliża moment „przesadzenia” i doprowadzenia do kryzysu nadprodukcji. Ten samoczynny mechanizm zawiódł w czasie wielkiego kryzysu. Cały świat czekał aż dojdzie do samoregulacji, tak jak było w wypadku poprzednich kryzysów.
Wyjaśnijmy, dlaczego wtedy, 95 lat temu, tak się nie stało. Dziewiętnastowieczne monopole w obliczu groźby kryzysu zmniejszały produkcję, ale nie miały całościowego wpływu na gospodarkę, bo nie była ona w pełni zmonopolizowana. Takim wyjątkiem było między innymi rolnictwo. Tam doszło do kryzysu nadprodukcji. Wbrew stereotypom zakorzenionym często w naszym współczesnym myśleniu, kryzys nie przekłada się wprost na taką niedogodność jak inflacja. Klasyczny kryzys nadprodukcji działał deflacyjnie. Tymczasem kryzys nadprodukcji w ówczesnym rolnictwie był bardzo dolegliwy. Rolnicy musieli spłacać kredyty i płacić podatki. Wciąż musieli regulować te zobowiązania, a ceny wytwarzanych przez nich produktów znacząco spadły. To oznaczało, że musieli zwiększyć produkcję. Przyjmijmy, że przed kryzysem rolnik, aby spłacić swoje zobowiązania musiał sprzedać 10 kwintali pszenicy. W kryzysie więcej, bo ceny artykułów rolnych spadły. Zawiódł więc mechanizm rynkowy opierający się na systemie prostej zachęty: wzrost ceny wytwarzanego produktu powinien sprawiać, że chcę go wytwarzać w większej ilości, a spadek cen powinien doprowadzać do zmniejszenia podaży. Jeśli cały sektor gospodarki reaguje na spadek cen zwiększeniem podaży, to sytuacja robi się beznadziejna.
Dlatego w czasie wielkiego kryzysu po raz pierwszy nieodzowny stał się interwencjonizm państwa. To pojęcie oznacza aktywność państwa w celu poprawy koniunktury gospodarczej. Nie należy mylić go z „etatyzmem”, czyli stanem, w którym państwo jest właścicielem jakiegoś sektora gospodarki. Interwencjonizm wymagał ogromnych środków finansowych, często na tak specyficzne wydatki jak płacenie rolnikom, aby nie produkowali żywności. Państwo wydaje, ale nie zarabia. To oznaczało, że deficyt budżetowy jest zjawiskiem stałym, a nie wyjątkowym, jak miało to miejsce wcześniej. To z kolei wymusiło zmianę systemu walutowego. Dotychczas dominowała waluta złota. Oznaczało to, że rozmiary obiegu pieniężnego zależały od zasobów kruszcu – oczywiście nie w relacji 1:1. Interwencjonizm oznaczał, że gospodarka powoli wchodziła w inflację. Była ona korzystna, bo napędzała popyt na dobra konsumpcyjne. Ten mechanizm mógł jednak zaistnieć wyłącznie w systemie, w którym godzilibyśmy się na stopniowej utracie wartości pieniądza. Dlatego musiały zmienić się zasady pokrycia obiegu pieniężnego, na przykład dług państwowy.
PAP: Po II wojnie światowej doszło do stworzenia systemu walutowego nazywanego Bretton Woods, który skutecznie funkcjonował przez wiele dekad. Podobne próby podjęto tuż po I wojnie światowej, ale zakończyły się one fiaskiem. Na ile to niepowodzenie przyczyniło się do wybuchu wielkiego kryzysu?
W.M.: Po I wojnie światowej pozostały ogromne zobowiązania finansowe, na które składały się długi wojenne Ententy i zobowiązania reparacyjne Niemiec. Był to ciężar tak wielki, że niemożliwy był powrót do dawnych, zrównoważonych stosunków gospodarczych pomiędzy państwami. Po II wojnie światowej uniknięto tych błędów. Już w czasie wojny pomoc amerykańska była udzielana sojusznikom na zasadach Land-Lease, tak aby nie generować długów. Po doświadczeniach lat dwudziestych Amerykanie nie chcieli, by na koniec wojny sojusznicy byli im winni pieniądze. Nie forsowano także sprawy wielkich reparacji od Niemiec. Nastawiono się raczej na szybką odbudowę gospodarczą tego kraju. Ponadto w latach dwudziestych próbowano powrócić do złotej waluty, po okresie zawieszenie wymienialności w czasie I wojny światowej. Był to pomysł zbyt ambitny, który doprowadził do nadmiernej deflacji.
PAP: „Jeśli Bóg pozwoli znajdziemy się w przededniu chwili, w której ubóstwo zostanie wypędzone z tego kraju” – mówił prezydent Herbert Hoover w 1928 r. Rzeczywiście Ameryka szalonych lat dwudziestych bardzo się wzbogaciła, a w domach jej obywateli zagościły radia i samochody. A jak okres dobrej koniunktury gospodarczej lat 1925-1929 wykorzystała Polska?
W.M.: Na pewno w jakimś stopniu udało się wykorzystać dobrą koniunkturę, ale myślę, że można było zrobić więcej. Bardzo ciężko przeszliśmy inflację po I wojnie światowej. Polska doszła do poziomu hiperinflacji, która dotknęła wówczas tylko kilka krajów w Europie. To zjawisko pozostawia wśród obywateli i rządzących obawę przed utratą wartości pieniądza i sprawia, że polityka fiskalna jest przesadnie konserwatywna. To też była jedna z przyczyn wielkiego kryzysu.
Po wybuchu wielkiego kryzysu dość szybko stało się oczywiste, że opłaca się zdewaluować walutę i zrezygnować z jej wymienialności na złoto. Ci, którzy pierwsi to zrobili, czyli Brytyjczycy i ich przyjaciele, podjęli słuszną decyzję, ale byli na to przygotowani, bo po I wojnie światowej doświadczyli przewartościowania funta. Polska, która przeszła przez hiperinflację zachowywała się inaczej.
PAP: Problemy polskiej gospodarki pogłębiała struktura gospodarki opartej na rolnictwie…
W.M.: A wielki przemysł był w dużej mierze opanowany przez kapitał zagraniczny, który zaczął się wycofywać z Polski. Doświadczyliśmy iście amerykańskiego spadku produkcji przemysłowej.
PAP: Czy jesteśmy w stanie wskazać datę, którą można uznać za koniec kryzysu? Czy w Polsce zakończył się przed wrześniem 1939 r.?
W.M.: Tak, ale chciałbym zwrócić uwagę na inny aspekt wychodzenia z kryzysu. W 1937 r. produkcja przemysłowa na świecie osiągnęła stan sprzed kryzysu. Wówczas ten wskaźnik był tak ważny jak dziś PKB, którego wówczas jeszcze nie szacowano. Jednakże w tym samym roku wolumen handlu światowego był na poziomie 70 procent wielkości sprzed kryzysu. Świat przezwyciężył kryzys, ale nie przezwyciężył go wspólnie. Każdy kraj poradził sobie sam. Gospodarka światowa uległa dezintegracji i stała się konglomeratem zamkniętych gospodarek narodowych odgradzających się od siebie i dążących do samowystarczalności. Ta ewolucja systemu gospodarki światowej była bardzo niebezpieczna. Była jedną z przyczyn wybuchu II wojny światowej. Dlatego po 1945 r. w nowym ładzie gospodarczym wielki nacisk położono na liberalizację handlu, na obniżanie barier celnych.
PAP: W ówczesnym świecie było jedno państwo autarkiczne o ustroju komunistycznym. Wielu obserwatorom z zachodu wydawało się, że pod wodzą Stalina powstaje skuteczna alternatywa dla kapitalizmu.
W.M.: Historyczny zbieg okoliczności polegał na tym, że kryzysu zbiegł się w czasie z pierwszą pięciolatką w ZSRR. W przekazie propagandowym zestawienie tych wydarzeń wywoływało wielki kontrast. Z daleka nie było widać kosztów tego eksperymentu, takich jak głód i radykalne zubożenie społeczeństwa. Uważano, że jest to szansa na stworzenie gospodarki odpornej na kryzysy nadprodukcji. Pojawiły się więc tendencje do naśladowania planowania gospodarczego w krajach zachodnich. W III Rzeszy wprowadzano plan czteroletni, podobnie w Polsce, a następnie perspektywiczny piętnastoletni plan rozwoju Eugeniusza Kwiatkowskiego.
PAP: Wspomniane Niemcy wyszłyby z kryzysu, gdyby nie zbrojenia rozpoczęte w 1935 r.?
W.M.: Można było nakręcać koniunkturę popytem konsumpcyjnym, tak jak robili to Amerykanie. Niemcy pod wodzą Hitlera zdecydowały się na jej nakręcanie popytem zbrojeniowym przy jednoczesnym zachowaniu stosunkowo niskiej konsumpcji. Stąd popularność hasła: „armaty zamiast masła”. Pewnie gdyby Niemcy były bardziej stabilne politycznie, to poszłyby drogą bardziej zbliżoną do amerykańskiej. Być może jednak politycznie nie było to możliwe, bo poziom frustracji po przegranej wojnie światowej był tak wysoki, że musiało dojść do jej rozładowania.
PAP: W 1936 r. John Maynard Keynes opublikował swoją najważniejszą pracę. „Ogólna teoria zatrudnienia, procentu i pieniądza” ustanowiła nowy paradygmat w ekonomii…
W.M.: To jednak uproszczenie. Ekonomię keynesowską zaczął wcielać Roosevelt w momencie wprowadzenia programu Nowego Ładu w 1933 r. Keynes nie był jeszcze znany. Dopiero później Roosevelt przeczytał jego książkę i nawet zaprosił go do Białego Domu, aby z nim podyskutować. Działania praktyczne wyprzedziły więc teorię Keynesa. „Ogólna teoria zatrudnienia, procentu i pieniądza” to zgrabny opis tego co inni robili intuicyjnie.
PAP: Mówi się jednak, że Roosevelt tylko rozwinął metody już stosowane do walki z kryzysem już w czasie prezydentury Hoovera…
W.M.: Roosevelt jednak poszedł dalej. Zawiesił wymienialność dolara i odszedł od zasady zrównoważonego budżetu.
PAP: Czy jednak można powiedzieć, że od symbolicznego roku 1936 żyjemy w epoce ekonomicznej Keynesa?
W.M.: Doktryna Keynesa, która wyciągnęła świat z kryzysu i zapewniła 30 lat dobrej koniunktury zbankrutowała w latach siedemdziesiątych w obliczu kryzysów naftowych. Wtedy wystąpił kryzys nowego rodzaju. Pomysł Keynesa polegał na zwalczaniu kryzysu inflacją. Tymczasem w latach siedemdziesiątych przyszedł kryzys, którego objawem była inflacja. Wobec niego metody keynesowskie były bezradne. Nowy zwrot w ekonomii to monetaryzm zakładający, że inflacja jest największym złem i najważniejsza jest równowaga ekonomiczna. Ten kolejny przełom znów wyciągnął świat z kłopotów i ponownie dał 30 lat rozwoju gospodarczego – aż do 2008 roku.(PAP)
Rozmawiał: Michał Szukała
szuk/ aszw/gn/