PAP: W "Spekulacjach o kinie" Tarantino opisuje filmy z lat 70., które ukształtowały go jako filmowca. Sporo miejsca poświęca rozważaniom, co by było, gdyby. Pisze np. o tym, jak on sam zakończyłby "Ucieczkę gangstera", gdyby miał ją reżyserować albo jaki byłby "Taksówkarz", gdyby zamiast Martina Scorsese zrealizował go Brian De Palma. A co by było, gdyby Jan Dzierzgowski spotkał dzisiaj Quentina Tarantino?
Jan Dzierzgowski: Byłbym onieśmielony, bo co prawda bardzo kocham kino i oglądam sporo filmów, ale nie mogę równać się Tarantino jako z kinomanem. Wiadomo, że oglądanie filmów nie jest rywalizacją i nie chodzi o to, kto obejrzał najwięcej najbardziej niszowych obrazów, ale wiedza Quentina jest naprawdę imponująca. Prawdę mówiąc, najchętniej po prostu obejrzałbym z nim film. Tym bardziej, że Tarantino jest właścicielem dwóch kin w Los Angeles, a poza tym bardzo chętnie zaprasza rozmaitych znajomych do swojego domu na wspólne seanse. Chciałbym zobaczyć w jego towarzystwie "The Lady in the Car with Glasses and a Gun" z 1970 roku,a później słuchałbym, jak opowiada o tym filmie.
PAP: W swojej książce Tarantino miesza perspektywy młodego pasjonata kina i doświadczonego reżysera. Tworzy własny, daleki od podręcznikowego kanon filmowy. Przywraca do obiegu tytuły i twórców niedocenianych. Jak podszedł pan do tej pozycji – jako krytyczno-filmowej, wspomnieniowej, reporterskiej?
J.D.: Dla mnie jako dla tłumacza nie ma to znaczenia. W każdym wypadku chodzi o to, żeby znaleźć język, który jak najlepiej odda to, co chce przekazać autor. Pomieszanie form w tej książce było znacznie ciekawsze dla mnie jako czytelnika. Zapoznawanie się z tym, co Tarantino sądzi o poszczególnych filmach, sprawiało mi dużą przyjemność. Jego opinie czasami mnie irytowały, czasami zachwycały. Poza tym wielogatunkowość tej książki świetnie odzwierciedla podejście Tarantino do kina – to, że jest w stanie pokazywać rzeczy z różnych perspektyw, łączyć wiele różnych myśli. Mam wrażenie, że właśnie to sprawia, że jego filmy są super, że są tak żywe. Zawiera w nich wiele pomysłów, które niekiedy się ze sobą rymują, a niekiedy się zderzają lub są fascynująco sprzeczne. Dzięki temu filmy i książki Tarantino tętnią energią.
PAP: Pomimo znawstwa Tarantino i jego pozycji w branży "Spekulacje o kinie" są kompletnie pozbawione mentorskiego tonu. Styl książki przypomina język słownej gawędy, nasycony kolokwializmami, często też wulgaryzmami. Jakim wyzwaniem było przetłumaczenie go?
J.D.: Nie mam żadnej niesamowitej teorii na temat tego, jak tłumaczy się książki. Jestem zdecydowanie lepszy w pracy z tekstem niż w opowiadaniu o tym. Uważam jednak, że bez względu na to, czy chodzi o książkę naukową czy powieść, zdania muszą mieć solidny rytm, muszą wartko prowadzić czytelnika od początku do końca. Oczywiście, słuchałem wywiadów z Tarantino, żeby sprawdzić, czy da się czytać przekład jego głosem. Aczkolwiek to nie jest książka napisana "jeden do jednego" tak, jak Quentin mówi. W rozmowach z dziennikarzami lub w wywiadach często wyrzuca z siebie zdania w szalonym tempie, bo ponosi go entuzjazm kinomaniaka. W książce jego charakterystyczny styl jest obecny, ale trochę bardziej kontrolowany, kreacyjny.
Kolejną ważną kwestią było tłumaczenie terminów slangowych, kolokwialnych, których w ogóle nie kojarzymy z literaturą faktu i książkami filmoznawczymi. Pamiętajmy, że Tarantino jest facetem po sześćdziesiątce. Znaczna część jego powiedzonek pochodzi z lat 70., co doskonale pasuje do książki. Quentin nie posługuje się językiem współczesnych nastolatków, ale raczej młodych ludzi z lat 60., 70. Musiałem znaleźć dobrze brzmiące i niezbyt współczesne odpowiedniki tych wyrażeń, które ponadto fajnie wpiszą się w rytm tekstu. A zarazem nie miałem zamiaru robić jakichś pogłębionych poszukiwań, żeby jak najwierniej imitować dawny styl – na przykład oglądać polskich filmów dokumentalnych o młodzieży z lat 70., żeby podłapywać jej powiedzonka. Wybierałem więc to, co w danej chwili dobrze mi zabrzmiało. Nie zastosowałem tu żadnego ścisłego podejścia ani żadnej konkretnej metody.
PAP: Praca tłumacza często wiąże się z wizytami w bibliotekach i dłuższym zgłębianiem tematu. A jak to wygląda, gdy książka dotyczy pasji – czy wystarczyło panu słuchanie wypowiedzi Tarantino?
J.D.: Na tym polega dla mnie przyjemność związana z tłumaczeniem książek o kinie: choć nie dorównuję Tarantino wiedzą czy liczbą obejrzanych filmów, czuję się mocny w tym temacie. Nie musiałem czytać książek filmoznawczych, ponieważ bardzo wiele nazwisk, tytułów i kontekstów było mi znanych. Nawet jeżeli nie widziałem piętnastu filmów Roberta Mulligana, które wymienia autor, to znam trzy i wiem, o kogo chodzi. Wiem, co to za reżyser. W tym sensie praca nad książką była bardzo łatwa. Tym razem nie musiałem chodzić do biblioteki. Zupełnie inaczej jest, kiedy tłumaczę książki o historii, psychiatrii lub medycynie, bo to są główne tematy, które zlecają mi wydawnictwa.
Natomiast tłumacząc "Spekulacje o kinie", obejrzałem trochę filmów, o których opowiada książka. Po pierwsze, dla przyjemności, żeby je poznać lub wrócić do nich po latach. A po drugie, dlatego że Tarantino często przywołuje konkretne sceny albo dialogi. Umiem dosłownie tłumaczyć takie opisy, ale zawsze pozostaje pewne pole do interpretacji, więc wolę zobaczyć obraz na własne oczy, upewnić się, co wydarzyło się na ekranie i uniknąć błędów.
PAP: Wiem już, że podczas pracy zdarzało się panu zachwycać lub irytować opiniami Tarantino. Ale na ile wasze filmowe fascynacje pokrywają się?
J.D.: Wydaje mi się, że jestem odrobinę bardziej "wszystkożerny" niż Tarantino, np. znacznie bardziej niż on cenię starszą klasykę filmową. Tarantino nie znosi hollywoodzkich filmów z lat 50. Uważa – zresztą słusznie – że w Stanach Zjednoczonych była to epoka konserwatywnej moralności, silnej cenzury, że była to epoka ugrzecznionego kina. A Quentin utożsamia sztukę z transgresją. Natomiast moim zdaniem w kinie amerykańskim tamtego czasu jest mnóstwo fajnych, wartościowych rzeczy. Rzeczywiście, nie znajdziemy w kinie lat 50. wielu tytułów, które zaspokoją pragnienie transgresji. Ale ja czasami potrzebuję również czegoś innego, na przykład sympatycznej rozrywki albo spokojnego filmu obyczajowego. Wbrew pozorom w mainstreamowym kinie amerykańskim lat 50. można znaleźć wiele świetnych rzeczy. Moim ulubionym filmem jest "Zawrót głowy" Alfreda Hitchcocka, którego twórczości Tarantino za bardzo nie ceni. Wielokrotnie podkreśla, że pewnie w innej epoce ten reżyser mógłby pokazać znacznie więcej, lecz wolał grzeczniutko iść na kompromisy. Cóż, być może. Jednak dla mnie "Zawrót głowy" jest nieprawdopodobnie ważnym filmem, który mimo obyczajowego gorsetu lat 50. wiele mnie nauczył o życiu i o świecie. W tej kwestii pewnie nie zgadzałbym się z Tarantino, ale w końcu każdemu wedle gustu i potrzeb.
PAP: Jakie są najmocniejsze strony pisarstwa Tarantino?
J.D.: Na pewno zaliczyłbym do nich zdolność łączenia różnych sprzeczności. Bardzo szybko przekonałem się, że kiedy Tarantino używa spójnika "ale", to niekoniecznie oznacza logiczną sprzeczność z poprzednim zdaniem. Chodzi raczej o wprowadzenie kolejnej myśli: "Ale słuchajcie, jest jeszcze jedna kwestia, którą trzeba poruszyć". A poza tym podoba mi się obrazoburczość w pisaniu o filmach zaliczanych do "poważnej" klasyki i o powszechnie szanowanych reżyserach, takich jak Martin Scorsese. Tarantino się bawi, na przykład prowokacyjnie porównuje to co Scorsese robi z widzami, do pewnej czynności seksualnej – kto czytał, ten wie, co mam na myśli. Uważam, że takie potrząśnięcie cokołami, na których filmoznawcy stawiają różnych twórców, to ogromna zaleta książki. I jeszcze jedna rzecz, aczkolwiek to już nie jest kwestia pisarstwa – oprócz filmów i twórców w książce Tarantino są też opisani widzowie z tamtego czasu.
PAP: To prawda. Tarantino opowiada, jakim doświadczeniem było oglądanie filmów w latach 70. w Los Angeles i jak publiczność reagowała na to, co pojawia się na ekranie.
J.D.: Uważam, że to wielki temat tej książki i wielkie wyzwanie dla filmoznawców czy historyków kina, żeby przestali skupiać się wyłącznie na tym, co krytycy napisali o danym filmie w "New Yorkerze", "New York Timesie" czy "Los Angeles Timesie". Przecież filmy są oglądane przez konkretnych ludzi w konkretnych kinach, w konkretnych warunkach, a ich odbiór bywa zupełnie inny niż mogłoby nam się wydawać. W "Spekulacjach o kinie" jest świetny rozdział o tym, jak Tarantino po raz pierwszy ogląda "Taksówkarza" w tanim kinie dla czarnej widowni, czyli – jak można by dopowiedzieć – wśród widzów z mniejszym kapitałem społecznym i kulturowym niż krytycy i filmoznawcy, którzy od 50 lat kształtują myślenie o "Taksówkarzu". Okazuje się, że ta widownia się śmiała. Dla niej to był film o zabawnym świrze, wielkomiejskim szajbusie, a nie o "ważnym problemie społecznym", jak pisali krytycy z tamtego okresu. W wielu momentach książki Tarantino przypomina nam, że to, co chciał osiągnąć twórca, to zaledwie jeden element życia filmu. Drugim jest to, co sądzi krytyka, a kolejnym – odczucia widzów, które często są zapominane lub nieznane, a warto, żebyśmy brali je pod uwagę. Oczywiście, ta sytuacja powoli się zmienia. Dziś są prowadzone badania, w których pyta się ludzi o ich wspomnienia związane z chodzeniem do kina. Natomiast mam nadzieję, że w przyszłości historia kina nie będzie pisana wyłącznie przez pryzmat tego, co mówili twórcy i co pozostawili po sobie krytycy w prasie. Marzy mi się, żeby w znacznie większym stopniu niż obecnie uwzględniać głosy widzów.
PAP: Co jeszcze "Spekulacje o kinie" mówią nam o Quentinie?
J.D.: Oglądając rozmaite wywiady z Tarantino, można odnieść wrażenie, że jest osobą impulsywną, którą czasami ponosi. Wiele razy zdarzyło mu się przerwać wywiad, bo miał dość tego, że po raz tysięczny musi odpowiadać na pytania o przemoc w jego filmach. Ale są też takie momenty, w których widać, że coś jest dla niego delikatnym tematem, o którym nie chce mówić. Wydaje mi się, że ten facet ma swoją wrażliwość, swoje problemy. W książce jest to sygnalizowane we fragmentach poświęconych jego życiu rodzinnemu. Np. jednym zdaniem wspomina o traumatycznym okresie spędzonym w Tennessee u swoich dziadków, którzy mieli problem alkoholowy. Mam wrażenie, że Tarantino chce nam powiedzieć: "Nie jestem tylko kolesiem, który w szalony sposób opowiada o kinie, nie jestem tylko reżyserem". Oczywiście, ma prawo decydować, jakimi rzeczami się z nami podzieli.
Ale niewątpliwie Quentin jest przede wszystkim człowiekiem, który żyje kinem. Mam wrażenie, że ta książka jest najbliższym autobiografii dziełem, jakie kiedykolwiek dostaniemy od Tarantino. Jasne, mógłby opisać swoje relacje z ojcem, którego właściwie nigdy nie poznał, albo opowiedzieć więcej o swojej matce, ale w sumie nawet najszczersza autobiografia Tarantino i tak byłaby historią człowieka, który przede wszystkim chodzi do kina, ogląda filmy, myśli o nich, robi notatki, gromadzi fiszki. Przykładowo: Quentin podkreśla, jakim przeżyciem był dla niego pierwszy w życiu seans filmu blaxploitation w kinie dla czarnych w śródmieściu Los Angeles. Przyznaje, że całe jego późniejsze oglądanie filmów i praca nad nimi była próbą powrotu do tamtego doświadczenia. Mam wrażenie, że w tym miejscu wiele mówi nam o sobie. Dla Tarantino kino jest doświadczeniem niemal narkomańskim. Pewnego dnia ktoś zabrał go na film, który dał mu niesamowity odlot i teraz on potrzebuje coraz większych dawek swojego filmowego narkotyku. A w końcu sam zacznie produkować ten narkotyk, czyli kręcić filmy, bo chciałby jeszcze raz przeżyć to, co wtedy.
PAP: Ostatnio przetłumaczył pan również "Oscarowe wojny. Historię Hollywood pisaną złotem, potem i łzami" Michaela Schulmana, kolejną pozycję oferującą insiderskie spojrzenie na kino, wypełnioną anegdotami. Czy ma pan poczucie, że właśnie w taki osobisty sposób warto pisać o kinie?
J.D.: Tak sądzę. Mnie osobiście odrzucają krytycy, którzy piszą bezosobowo: "widz wychodzi z kina z poczuciem takim i takim". Nieprawda, różni widzowie wychodzą z kina z różnym poczuciem. Napisz, z jakim ty wyszedłeś/wyszłaś. Sądzę, że próbę czasu najlepiej znoszą krytycy filmowi, w których tekstach widzimy autentyczną pasję i autentyczne emocje – miłość albo nienawiść do recenzowanych filmów. Nie chcemy, żeby ludzie, którzy piszą o kinie, udawali, że robią to w stu procentach obiektywnie, albo żeby przybierali ton eksperta, który powie nam, że Orson Welles lub Jean-Luc Godard "wielkim filmowcem był". To już nie działa. Oglądając filmy, sami jesteśmy w stanie stwierdzić, co myślimy o Wellesie albo Godardzie. Dlatego bardziej osobiste pisanie o kinie jest nie tylko milej widziane, ale też nie jest postrzegane jako próba narzucania nam "poprawnych" gustów czy opinii.
PAP: Obecnie tłumaczy pan biografię Francisa Forda Coppoli "A Path to Paradise" Sama Wassona, a więc pozostaje w kręgu osób bliskich Tarantino. Jaka będzie ta książka i kiedy trafi do księgarń?
J.D.: Kiedy się ukaże, nie wiem. To będzie zależało od Wydawnictwa Marginesy. Pierwszą wersję powinienem mieć gotową pod koniec miesiąca. To będzie bardzo ciekawa książka, dla mnie znacznie trudniejsza niż Tarantino – biografia, ale pod względem stylu zbliżona do powieści, co w tym wypadku wydaje się stosowną formą, bo Coppola jest niesamowicie barwną, żywiołową postacią, jak z literatury pięknej. To wielki wizjoner, marzyciel, człowiek, który zdobywa majątek, traci go, odnosi nieprawdopodobne sukcesy, przeżywa wzloty i upadki. Napisanie suchej biografii typu "tu się urodził, tu poszedł na studia, w tym a tym roku zrobił pierwszy film" byłoby nieadekwatne. Oczywiście, z książki Wassona ostatecznie dowiadujemy się wszystkich tych rzeczy, ale też skaczemy w czasie, zagłębiamy się w myślach głównego bohatera, wchodzimy do jego głowy. W języku angielskim jest takie świetne określenie "larger than life". Używa się go, by pokazać gargantuiczność, energię i ambicję pewnych osób. Niestety, ono nie ma dobrego polskiego odpowiednika. Wasson w swojej książce pokazuje, że Coppola jest postacią larger than life i w bardzo literackiej formie stara się wyjaśnić, dlaczego. Chwilami wybiera język bardzo ambitnej, poetyckiej, amerykańskiej powieści, a w takim wypadku łatwo o potknięcie i kiczowaty efekt. Wasson tego uniknął. Mam nadzieję, że mnie również się to uda.
Książka "Spekulacje o kinie" Quentina Tarantino ukazała się nakładem Wydawnictwa Marginesy. Jej uroczysta premiera odbędzie się w czwartek o godz. 18 w kinie Muranów w ramach trwającego Timeless Film Festival Warsaw. W spotkaniu, które poprowadzi aktor Rafał Zawierucha, wezmą udział Jan Dzierzgowski, Sara Nowicka z magazynu Final Girls oraz dyrektor artystyczny festiwalu Sebastian Smoliński. Po premierze zaplanowano jubileuszowe pokazy "Pulp Fiction" Tarantino oraz "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną" Tobego Hoopera, którą amerykański reżyser uważa za jeden z niewielu perfekcyjnych obrazów w historii kina.(PAP)
autorka: Daria Porycka
kh/