Przedstawiamy wywiad z Karoliną Szykier-Koszucką przeprowadzony z okazji Dnia Flagi Rzeczypospolitej Polskiej. Za pytania posłużyły frazy z "Katechizmu polskiego dziecka" Władysława Bełzy.
Karolina Szykier-Koszucka jest dyrektorką Zespołu Szkół Lauder-Morasha w Warszawie. W latach 1999-2008 prowadziła Festiwal Kultury Żydowskiej Simcha we Wrocławiu. Działa w wielu fundacjach i organizacjach żydowskich, m.in. Radzie Związku Gmin Wyznaniowych Żydowskich, Radzie Religijnej ZGWŻ oraz Sądzie Polubownym GWŻ.
PAP: Kto ty jesteś?
K.Sz-K.: To trochę płynne, jak wszystko w tym naszym świecie. Bo ja się urodziłam polską katoliczką, tak byłam wychowywana jako dziecko. Później dopiero odkryłam żydowskie korzenie. Budowałam to w sobie przez wiele lat, więc teraz się czuję polską Żydówką. Jak myślę o sobie, o mojej tożsamości żydowskiej, to jest taka moja przestrzeń prywatna, której nie łączę z tym, co się wydarza na świecie i w Polsce. Z jednej strony to są naczynia połączone i gdzieś się odbijają te różne rzeczy w jakimś tam zwierciadle, są używane do gier czy zachowań politycznych, ale to nie wpływa na mnie. Wiem, że wiele osób przyjmuje to, co się dzieje czasami w polityce, bardzo emocjonalnie, ale ja tego nie mam akurat. Staram się tego nie mieszać.
PAP: Jaki znak twój?
K.Sz-K.: Gdy patrzę na swój pokój (gabinet dyrektor szkoły-PAP), to mnóstwo jest tutaj różnych symboli i one są ważne - dają zakotwiczenie w tym, kim jesteśmy. Jakby tutaj nie było niczego, było tak pusto, to byłby jakiś brak. Tu wszędzie widzę menory, gwiazdy Dawida, w ogóle zdjęcia symboliczne i ważne. Jest się częścią czegoś większego, jakiejś społeczności. Łatwiej wtedy odnaleźć sens w tym, co się robi, bo wiadomo, że w codzienności to różnie jest. A menora była w Świątyni (Jerozolimskiej-PAP) te dwa tysiące lat temu i ona też pokazuje, że to wszystko jest trochę większe niż ta nasza codzienność.
PAP.: Gdzie ty mieszkasz?
K.Sz-K.: Mieszkam teraz w Warszawie, pochodzę z Dolnego Śląska. Było mi trudno się zdecydować na przeniesienie tutaj, bo i Dolny Śląsk bardzo kocham, i we Wrocławiu lubiłam mieszkać, ale przenieśliśmy się tutaj ponad 10 lat temu rodzinnie i cieszymy się z tego. Dla mnie największą różnicą, jaką czuję, jest to, że Warszawa jest nasycona historią żydowską. Nie czułam tego na Dolnym Śląsku, tam czuło się inną historię. Tu trochę patrzę oczami obcej osoby - nie warszawianki. I widzę każdą tablicę pamiątkową. Z tą świadomością cały czas chodzę po tym mieście.
PAP: W jakim kraju?
K.Sz-K.: Teraz właśnie kupiłam książkę Michała Bilewicza „Traumaland” i już początek jest interesujący: pokazuje Polskę w kontekście tej traumy, którą my Polacy wszyscy nosimy w sobie od pokoleń. Ona jest takim krajem po przejściach, ale takim też bardzo swojskim - wszyscy tutaj jakby się znają, mam takie wrażenie.
PAP: Czym ta ziemia - dla ciebie?
K.Sz-K.: Ja nigdy nie chciałam nigdzie wyjeżdżać, więc mam poczucie, że to jest moje miejsce na ziemi. Lubię mieszkać w Polsce.
PAP: Czym zdobyta?
K.Sz-K.: Z jednej strony oczywiście jeden z moich dziadków był Żydem, więc zdobyta resztą dziadków.
Chociaż to też w polskiej historii nie jest takie proste, bo z moich pradziadków jeden był Niemcem wołyńskim. Wydaje mi się, że to z jednej strony ma jakieś znaczenie, a z drugiej nie ma żadnego.
Po prostu lubię tu mieszkać - tu mam swoją rodzinę, przyjaciół, dom i język. Nie chciałabym mieszkać gdzie indziej.
PAP: Czy ją kochasz, Polskę?
K.Sz-K.: Tak, oczywiście kocham Polskę. Jeśli da się kochać kraj, to kocham.
PAP: A w co wierzysz?
K.Sz-K.: W życie wierzę. W każdy dzień po prostu. Mamy tylko siebie tego dnia i ludzi, z którymi się spotykamy. I to jest największa wartość dla mnie.
PAP: Coś ty dla niej? Kim jesteś dla kraju, miasta, szkoły?
K.Sz-K.: Dla kraju to nie mam potrzeby być kimś albo czymś. Natomiast dla tej szkoły, dla tej społeczności, mam nadzieję, jestem ważnym elementem. Staram się, żeby było coraz lepiej. To jest bardzo fajne doświadczenie, bo byłam tu najpierw jako rodzic towarzyszący mojemu dziecku. Dopiero później zaczęłam tu pracować. Także jestem ze szkołą związana już ponad dziesięć lat. To jest bardzo specjalne miejsce w sensie styku polsko-żydowskich - ale dzisiaj też ukraińsko-izraelskich - tematów i ludzi.
Mamy dużo dzieci polskich oraz dużo osób, które szukają dla siebie miejsca i tutaj je znajdują. U nas jest dużo różnych ludzi, więc to jest normalność od początku. Szkoła stara się być otwarta na inność. Tutaj bardzo naturalnie to przychodzi, co jest rzadkie w Polsce i w Warszawie. Myślę, że to jest bardzo duża wartość, iż można być w szkole, która nie jest czysto polsko-katolicka. Nikt tu nie jest większością, więc każdy może być taki, jaki chce.
Od dwóch lat są u nas w szkole dzieci ukraińskie. Jest to trudne, bo nikt nie przygotował nas, jak z nimi pracować. Widzimy z dnia na dzień i z roku na rok, że trauma cały czas jest w tych dzieciach. To jest dla nich bardzo trudne po tych traumatycznych przeżyciach wyjechać, zostawić wszystko. Trudno im wejść w nowe relacje. Trudno też zacząć się uczyć w języku, którego nie znają, i znaleźć motywację, żeby to robić, bo nie wiedzą, czy tu zostaną, czy pojadą gdzieś indziej, czy wrócą.
Staramy się dać im jak najwięcej poczucia bezpieczeństwa. Zależało nam na tym, żeby tutaj była też przestrzeń dla dzieci, które potrzebują koszernych posiłków, które chodzą do synagogi - żeby się nie czuły podwójnie obce w Polsce - nie dość, że z Ukrainy, to jeszcze ze swoją żydowskością.
Potem pojawiła się też wojna w Izraelu i właściwie cały czas mamy takie przypadki, że Izraelczycy przyjeżdżają, nie wiedzą na jak długo, ale także szukają tutaj miejsca. Teraz mamy nową dziewczynkę, która do nas dołączyła. Mieliśmy uroczystości pesachowe, więc myślę, że to był dla niej taki miły akcent, że przyjechała tutaj do Polski i trafiła do szkoły, gdzie Pesach się celebruje. Widać było, że to też daje jakieś poczucie kontynuacji.
Cieszę, że jest takie miejsce, gdzie mogły przyjść te dzieciaki. Staram się, wkładam tyle wysiłku, ile mam, i pomysłów, i kreatywności w to, żeby było lepiej.
PAP: Coś jej winna? Czujesz się coś winna Polsce?
K.Sz-K.: Wydaje mi się, że nikt nikomu nic nie jest winien, że możemy coś dać dlatego, że chcemy dawać, a nie dlatego, że mam jakiś obowiązek narodowy, żeby to robić. Także chciałabym czuć, że jeśli coś robię, to z wewnętrznej potrzeby, a nie dlatego, że jestem coś komuś winna.
Rozmawiała: Angela Getler (PAP)
jos/