„Melchior Wańkowicz ma niezawodny dar urzekania czytelnika, autor pojął tajemnicę całkowitego zdobywania go. Tajemnica tego pisarstwa tkwi w języku” - mówi PAP pisarka Aleksandra Ziółkowska Boehm, asystentka pisarza, który w testamencie zapisał jej swoje archiwum i zadedykował jej drugi tom „Karafki La Fontaine’a”, dzieła o warsztacie i języku pisarza.
„To, że Melchior Wańkowicz został patronem roku 2024 stanowi niebywałą okazję, aby przypomnieć twórczość pisarza, który zdobył serca kilku generacji. Warto teraz sensownie, bez patosu i koturnów przywołać to pisarstwo i zainteresować nim młode pokolenie” – dodaje Ziółkowska-Boehm.
To, że książki pisarza są świadectwem pięknej polszczyzny dobrze wiedzą czytelnicy jego dzieł, ale czy „żywioł” języka Melchiora Wańkowicza, mający w sobie urok i siłę gawędy szlacheckiej z jednej strony, z drugiej jest świadectwem, np. w „Szczenięcych latach”, bogatej polszczyzny kresowej może porwać młodego czytelnika?
„Warto się zastanowić jak obecnie w 2024 r. pisarz żyje. Jak żyją jego książki, czy są obecne w naszych domowych bibliotekach, bibliotekach. Dobra byłaby decyzja włączenia na stałe kilku książek do lektur szkolnych. Nie w formie lektur nadobowiązkowych, nie we fragmentach, wypisach. Myślę o 'Zielu na karterze' i 'Szczenięcych latach'; one pewnością zainteresowałaby nastoletniego czytelnika” – ocenia Ziółkowska-Boehm.
Wańkowicz miał niespełna trzydzieści lat, kiedy pisał pełną jeszcze młodzieńczej werwy, wrażliwości, ciekawości świata i humoru opowieść o dzieciństwie i domu rodzinnym na Kresach. Pisarz cenił humor jako materię literacką. Uważał, że czytelnika bądź słuchacza należy „odśmiać”, czyli pozwolić mu co jakiś czas na głębszy oddech, na odpoczynek, na śmiech. I dlatego skrzą się w języku pisarza anegdoty, zabawne dygresje, żarciki, przekora, owe, jak je nazywał, „witaminy humoru”. One są stale obecne w „Szczenięcych latach”, jak choćby w scenie, która po dziś nieodmiennie bawi:
„Amoniaku, łajdaku…”, krzyknął rozpaczliwie wuj Sewerutek na Mela, czyli młodego Melchiora Wańkowicza, gdy ten pewnego poranka śpiącemu krewnemu „pompnął” do nosa amoniaku z potężnej lewatywy. „Wuj zwariował!” – zaniepokoili się obudzeni nagle domownicy. Wuj zaś rycząc swoje „Łajdaku – amoniaku” gonił za Melem w dół po schodach, potem przez klomb, z klombu na gazon. A że obaj panowie byli w przykrótkich koszulach nocnych, ich widok wywołał rozbawienie „główek niewieścich” w oknach dworu.
Pamięć o kulturze szlacheckiej
Ta opowieść o Kresach ma w sobie siłę i urok gawędy szlacheckiej. Gatunku, wywodzącego się z kultury sarmackiej i występującego jedynie w literaturze polskiej. Współtworzyli ją Henryk Rzewuski, Ignacy Chodźko, Aleksander Fredro. Inspirowała ona Syrokomlę, Pruszyńskiego. Fascynowała Gombrowicza. A sam Wańkowicz we wstępie do „Szczenięcych lat” pisał: „a dlaczego równie bogatym tworzywem nie ma być ujęta w karby gawęda szlachecka z jej niesłychaną plastyką, zbliżeniami, egocentryzmem i zachwycającymi dygresjami – zwornikami łuków zamierzonej narracji”.
„Szczenięce lata” pisał Wańkowicz pod koniec lat 20. XX wieku, opublikował w 1934 r. Niespełna trzydziestoletni autor stworzył obraz dzieciństwa i domu rodzinnego na Kresach nasycony scenami rodzajowymi z życia ziemiańskiego – opisami polowań, wydarzeń towarzyskich, obyczajów, wierzeń i powtarzających się zgodnie z rytmem dnia i pór roku powszednich zajęć gospodarskich związanych z życiem dworu i wsi. „Ta książeczka już (…) kiedy się ukazała była odległa o stulecie. A może i o dwa, bo na głębokich kresach konserwowały się obyczaje i język końca XVIII wieku” - napisał we wstępie. „'Szczenięce lata' pisałem ze szczerej tęsknoty do form tej kultury, z której poczęła się i na której dotąd trwa kultura polska”. „Wańkowiczów było jak rojstu w Mińszczyźnie” – rozpoczyna pisarz opowieść składającą się z dwóch części zatytułowanych: „Nowotrzeby” i „Kalużyce”. Z nich dowiadujemy się o losach młodego Melchiora, bo on jest głównym bohaterem opisanej historii i on snuje opowieść we własnym imieniu.
Urodził się Melchior Wańkowicz 10 stycznia 1892 r. w rodzinnym majątku Kalużyce, w powiecie ihumeńskim, ziemi mińskiej na Białorusi, z ojca także Melchiora, powstańca 1863 r., osiedleńca na Syberii i matki, Marii ze Szwoynickich, z Nowotrzeb na Wileńszczyźnie. Był dumny, że wydała go „ziemia położona w bramie Dnieprowo – Dźwińskiej, na Smoleńskim przedpolu, nosząca na sobie chlubę dwudziestu ośmiu wielkich pobojowisk”. Pragnąc ustrzec się przed patosem – który i tak był mu wytykany – dodawał, że jest to kraina łosi, pardw i wiewiórek. Przed nostalgią się już nie bronił i wspominał kraj „brzóz, mgieł i wrzosowisk”, „pachnący grzybem, zwierzyną, smolakiem, przedziwnymi zapachami łąk”.
Po śmierci rodziców wysłano dwuletniego chłopca z ojcowskich Kalużyc do majątku babki w Kowieńszczyźnie. Majątek babki i matki – Nowotrzeby, był „ongiś od książąt Giedroyciów kupiony, a położony w przepięknej dolinie Niewiaży, o szesnaście wiorst od Kowna”. Dolina Niewiaży stała się więc głównym krajobrazem wczesnego dzieciństwa bohatera „Szczenięcych lat”. Nad tą samą rzeką, w dolinie Niewiaży, spędzał swoje chłopięce lata Czesław Miłosz, on jednak w swojej książce, o tamtych stronach i czasach, nazwał ją doliną Issy.
I „matczyne Nowotrzeby”, zarządzane przez babkę Felicję z Baczyżmalskich Konstantynową Szwoynicką, i Kalużyce, „dom z dziada pradziada męski, kawalerski" stanowiły jedno gniazdo młodego Wańkowicza. Spędzał w nim dzieciństwo najpierw domowe, potem „leśne” i „polne”. I tam następowały pierwsze wtajemniczenia i inicjacje chłopca: zmysłowe, emocjonalne, religijne, patriotyczne, społeczne.
W „Szczenięcych latach” jest scena jak z „Pana Tadeusza”, w którym - jak pamiętamy - „Właśnie dwukonną bryką wjechał panek młody/ I obiegłszy dziedziniec zawrócił przed ganek/ (…) Dawno domu nie widział, bo w dalekim mieście/ Kończył nauki, końca doczekał nareszcie.” A w „Szczenięcych latach” – uczeń gimnazjum Chrzanowskiego, mknie saniami do dworu. „Jak szalone mkną sanki zataczając się po śliskim gościńcu. (…) Konie wpadają przez bramę pod jarzący się wszystkimi oknami dom. Janczary dźwięczą tryumfalną fanfarę”.
Nawiązania do języka, do tradycji romantycznej, do „Pana Tadeusza”, są naturalne, choćby dlatego, że akcja opowieści toczy się na Litwie i ze względu na to, jak ważny i dla Mickiewicza, i dla autora „Szczenięcych lat” jest żywioł przyrody litewskiej. „Szczenięce lata” rozpoczynają się od opisu domu, a raczej ganku – „nie takiego tam 'polskiego' jakie bywają we dworkach na mazowieckich piaseczkach – z filarkami, ale tęgiego, szklonego weneckimi oknami, gdzie pod sufitem lepiły się jaskółcze gniazda, pod ławkami legiwały kundle, a na stołach (…) suszyły się wiecznie jakieś rumianki, jakieś żywokosty”. Na wprost ganku była sień „ogromna, ciemna, chłodna zawsze”. Z sieni szło się po wyfroterowanych posadzkach w głąb domu przez amfiladę pokoi, przez salon, pokój babki, kredens, korytarz, gdzie w „ogromnych szafach stały słoje konfitur, góry powideł, wory suszonych gruszek”, i dalej na werandę po drugiej stronie domostwa, by stamtąd wypaść do ogrodu i nad rzekę, gdzie „rozciągało się królestwo nagiego człowieka”. Ta wędrówka po domu jest też peregrynacją w czasie, spotkaniem z ludźmi, którzy ten dom zamieszkiwali, z którego wychodzili do Powstania 1863 roku i do którego powracali z zsyłek syberyjskich. Jest historią chłopca i historią rodziny. Opisem życia jakie się w jego obrębie toczyło i atmosfery, jaka w nim panowała.
Był bowiem ten dom, tak jak inne dwory kresowe, ostoją swojskości, rodzinnego ciepła, miejscem, w którym tradycja narodowa miała wymiar i sens prywatny. Czytając „Szczenięce lata” nietrudno dać się porwać żywiołowi języka. Języka „z pobrzeży”, jak mawiał Wańkowicz - nasyconego rozmaitymi esencjami: naleciałościami litewskimi, białoruskimi, pełnego owych: „rozczmuchać” – co znaczy: ogrzać się, odtajać; „podsuponić” – podetknąć, podrzucić; „szmorgnąć” – rzucić. Gdzie słowa odryna, skierdź, świrna, kumpie, traktament były stale obecne w codziennej mowie mieszkańców doliny Niewiaży. Wańkowicz szeroko zagarniał te lokalne wyrażenia, ich śpiewną intonację do swojego tworzywa literackiego. Miał po temu prawo: mowę tę znał od dziecka, stanowiła jego integralną cząstkę.
W „Szczenięcych latach”, które są oryginalnym świadectwem bogatej polszczyzny kresowej, pisarz mieszał regionalizmy kowieńszczyzny i mińszczyzny z zapożyczeniami z języka francuskiego czy niemieckiego, jakie pozostały w niej za sprawą guwernerów – cudzoziemców uczących młodzież po domach. A wszystko stosował w wyważonych proporcjach, aby nie nużyć, nie być monotonnym, lecz osiągnąć największą siłę ekspresji. I żeby wzruszać.
Prawdę mówiąc, Wańkowicz sam się wzruszał, przytaczając nieco naiwne, prowincjonalne zwroty, gdy kawaler prosząc do tańca mawiał „strzelam do waćpanny”, a panna odpowiadała, że w tym momencie woli grać „na fortepianie”. „Szczenięce lata”, które można czytać jak przygodową książkę z kanonu chłopięcych lektur, jak mit rajskiej krainy dzieciństwa, mają obok jasnej, idyllicznej strony, wymiar dramatyczny. Pisze Wańkowicz o Kalużycach: „Ostatni raz widziałem je po pogromie bolszewickim, gdy przyszli ułani korpusu Dowbora. Ziały wyrwane futryny okien. Kominki rozwalone siekierami: szukali skarbów.(…) Park zasypany kartkami porwanych książek biblioteki. Co za praca – tak pracowicie porozrywać trzy tysiące tomów – szukali skarbów”. „O Boże! O Wielki Boże! Nie ma Kalużyc!” ¬– bolesną suplikacją kończy autor o nich opowieść.
O Nowotrzebach napisze: „Dom i życie w nim zawarte musiały zniknąć (…). Dom nie był przygotowany na czasy, które idą”. Domy w Nowotrzebach i Kalużycach podzieliły los, innych domostw na tych ziemiach, na których rozgrywały się największe dramaty w historii, a krwawe odmiany losu były udziałem jej mieszkańców. „Dwory kresowe już zmarły” - tak kończy Wańkowicz „Szczenięce lata”. Ta książka i jej język pozostaną symboliczną opowieścią o losie kresowych domów i dworków.
Jeśli po lekturze ostatnich fragmentów ciężko zrobi się na sercu, wróćmy do początku opowieści, gdy „Słońce grało po ścianach domu; z obejścia całego, z tych tam pokrzykiwań, poskrzypów, brzękań, nawoływań, z dymów kuchennych, z pracowitego gdzieś tam kuchni stukania noży – sączyła się cicha melodia nowotrzebskiego dnia. Melodia ta kończyła się zaraz za ogrodem” a tam „Niewiaża, głęboka przejrzysta rzeka, wolno płynęła nalana aż po zielone brzegi splątanych dżungli ożyn i łozy”.
„Żaden chyba z pisarzy XX stulecia nie mówił o smaku i urodzie polszczyzny tak zmysłowo, jędrnie z równą przenikliwą i mądrą i męską miłością, jak Melchior Wańkowicz(…) jakby jego pióro zanurzało się w szlacheckim miodzie i winie, nawykłe do ziół domowych, do sekretnych nalewek, do naparów leczniczych, do woni o sile narkozy(…). Wino języka dostałe, mocne i wonne. Wino o smaku i treści pejzażu, jaki kochamy. Rzetelne "wino człowiecze"” - pisał o jego języku Andrzej Gronczewski we wstępie do I tomu „Karafki La Fontaine’a. (PAP)
Anna Bernat
pp/