Mikołaj Dron, żołnierz Legionu Międzynarodowego, walczącego na Ukrainie podczas przemieszczania się oddziału, stracił część nogi i stopę. Spotykamy go na oddziale ortopedycznym lwowskiego szpitala. Gdy rozpoczęła się wojna na Ukrainie Mikołaj Dron od ośmiu lat mieszkał w Warszawie, gdzie skończył studia. Przyjął także polskie obywatelstwo. 24 lutego 2022 roku szybko jednak podjął decyzję o tym, by podjąć walkę.
"Ja i mój przyjaciel powiedzieliśmy, że musimy wracać i walczyć za tę ziemię, za nasze rodziny i przyjaciół i za wszystkich, którzy tam zostali" - mówi w rozmowie z PAP.PL.
"Wiedziałem, że nie przesiedzę wojny w Warszawie, musiałem coś robić. Szukałem jednostki międzynarodowej. Trafiłem do Siczy Karpackiej (batalion ochotniczy). Były tam dwie grupy – hiszpańskojęzyczna i angielskojęzyczna i tam trafiłem jako tłumacz" – opowiada Mikołaj.
Irena Dron, mama Mikołaja, która czuwa przy łóżku syna, gdy dowiedziała się, że chce walczyć za Ukrainę czuła dumę, ale także lęk.
"W środku było mi przykro, ale równocześnie odczuwałam, że gdybym była chłopakiem, mężczyzną, to moja decyzja byłaby taka sama, więc starałam się być wsparciem dla niego, bardzo szanowałam jego decyzję" - wspomina.
"Potem, gdy wrócił we wrześniu i był dwa miesiące na rotacji (urlopie), wtedy już prosiłam go, żeby został, żeby już nie jechał. Przez cztery i pół miesiąca dziesięciu jego kolegów straciło życie, ale on powiedział mi, że jeszcze za mało zrobił, że jeszcze nie wszystko dał z siebie i nie posłuchał mnie" – mówi Irena Dron.
Mikołaj wrócił do jednostki. Następnie trafił do legionu międzynarodowego. Był tam niecałe dwa miesiące, gdy 24 grudnia zdarzył się wypadek, w którym stracił stopę i część nogi. Oddział miał przemieścić się piechotą z punktu obserwacyjnego do kolejnego punktu zbiorczego. Z uwagi na błoto żołnierzy tym razem nie mogły przetransportować pojazdy ewakuacyjne na gąsienicach. Mikołaj, jako jedyny żołnierz mówiący po ukraińsku, szedł pierwszy.
"Mieliśmy instrukcje, żeby iść lasem wzdłuż okopu. Można było iść prawą albo lewą stroną. Poszedłem prawą. Mina znajdowała się w błocie, które podczas wybuchu z ogromną siłą wystrzeliło do góry" - wspomina Mikołaj.
"Gdy popatrzyłem na nogę już wiedziałem, co się stało – czterech palców już nie miałem. Byłem w gumowcach i tego gumowca też już nie było" - dodaje.
Mikołaj zapytany, czy żałuje, że podjął walkę powiedział, że jedyną rzeczą, jaką by zmienił, to wybór strony marszu w dniu wypadku.
"Żałuję, tylko, że poszedłem prawą stroną, że nie dopytałem jednak jak iść, ale swojej decyzji, żeby iść walczyć nie żałuję" - zapewnia. (PAP)
Rozmawiała Monika Rutke
Autor: Anna Nartowska, Monika Rutke
an/mru