Nikodem Rozbicki: najtrudniejsze było pisanie gęsim piórem [WYWIAD]

2024-09-15 13:41 aktualizacja: 2024-09-16, 17:08
Nikodem Rozbicki i (Aleksandra Piotrowska w filmie „Niepewność. Zakochany Mickiewicz”. Fot. TVP (mat. pras.)
Nikodem Rozbicki i (Aleksandra Piotrowska w filmie „Niepewność. Zakochany Mickiewicz”. Fot. TVP (mat. pras.)
Minęło ponad 200 lat, ale pewne fundamentalne kwestie nie uległy zmianie. Pierwsza miłość jest intensywna i zostaje w pamięci na zawsze. Zdrada powoduje cierpienie. Dlatego emocje, które przeżywają bohaterowie tego filmu, można bez problemu przełożyć na współczesność – mówi PAP Life Nikodem Rozbicki, który w produkcji „Niepewność. Zakochany Mickiewicz” wcielił się w postać Adama Mickiewicza. Obraz ten trafił do kin 13 września.

PAP Life: Byłeś dobry z polskiego?

Nikodem Rozbicki: Bywałem. W liceum miałem panią profesor, z którą na początku nie było mi po drodze. Byłem trochę jej „wybrańcem” i maglowała mnie od góry do dołu, szczególnie przez takie trio: „Ludzie bezdomni”, „Granica” i „Dżuma”. Wtedy to była dla mnie trudna przeprawa, ale z perspektywy czasu wiem, że dużo jej zawdzięczam. Moi rodzice też od dziecka zachęcali mnie do czytania. Myślę, że dzięki temu, co wyniosłem z domu i tej polonistce, potrafię w miarę sprawnie posługiwać się językiem polskim.

PAP Life: Pamiętasz dzieła Mickiewicza?

N.R.: Bardzo dobrze. Byłem wielkim fanem „Pana Tadeusza”, lubiłem też film. Następnie miałem przyjemność zagrać w „Świteziance” w adaptacji sióstr Bui. Później, na pierwszym roku w Akademii Teatralnej, dostałem fajne wyzwanie od profesora Mariusza Benoita w postaci interpretacji koncertu Jankiela - miło to wspominam.

PAP Life: Oczywiście zapytałam cię o to nie bez powodu. Grasz Adama Mickiewicza w filmie „Niepewność. Zakochany Mickiewicz”. To pierwsza fabuła o naszym wieszczu. Czułeś w związku z tym stres?

N.R.: Faktycznie, to pierwszy film o Mickiewiczu i mam nadzieję, że nie ostatni, bo jego życie prywatne w późniejszych latach było niezwykle burzliwe. W naszym filmie pokazaliśmy zaledwie fragment młodości wieszcza. Oczywiście przyjmowaniu głównej roli zawsze towarzyszy lekki stres, ale taki pozytywny. Starałem się realizować założenia projektu i raczej miałem z tego dużo radości. Choć nie wszystko, co bym chciał, udało się pokazać na ekranie. Wbrew pozorom, aktor w hierarchii filmowej nie jest wysoko. Nie jest też tajemnicą, że na pewnym etapie tego projektu uczestniczyłem w różnych naradach i starałem się mobilizować wszystkich do ciężkiej pracy.

PAP Life: Mówisz o kolegach aktorach?

N.R.: Nie, chodzi mi bardziej o inne piony filmowe. Czasem pewnie byłem nieznośny. Na planie nie wszystko jest usłane różami. Są momenty, gdy pewna wizja, wyobrażenie, jakie mamy po przeczytaniu scenariusza, weryfikują się. To jest trudne, bo czasem trzeba iść na kompromisy, nawet bardzo duże i one potrafią frustrować. Ale zdarzają się też piękne chwile. Pamiętam, jak kręciliśmy scenę, kiedy jako Adam biegnę w ekstazie, recytując „Odę do młodości”. Ta scena została wymyślona już w trakcie realizacji i dopisana do któregoś dnia zdjęciowego. Kiedy zaczęliśmy kręcić, zrobiliśmy jedno ujęcie i usłyszałem na radyjku: „dziękuję bardzo, koniec zdjęć”. Ale ja czułem, że to nie jest to. Nie mogliśmy kontynuować zdjęć, były jakieś ograniczenia dotyczące nadgodzin. Wtedy poszedłem do chłopaków, którzy dzielnie biegli z kamerą przez te pola i zapytałem: „Może powtórzmy tę akcję?”. Oni, że dobrze, ale sami nie podejmą decyzji. Wziąłem więc radyjko i mówię: „Może jesteśmy w stanie to zrobić, kto jest za?”. I wtedy wszyscy po kolei zaczęli podnosić ręce. Oczywiście to też nie było proste, bo spędziliśmy 12 godzin na planie, pewnie wiele osób było zmęczonych. Ale wtedy wydarzyło się coś magicznego. Był to moment wspólnej sprawy i walki o coś więcej.

PAP Life: Podobno droga do powstania tego filmu była bardzo długa.

N.R.: Długa, wyboista i nieraz bardzo stroma. Po raz pierwszy usłyszałem o tym pomyśle, kiedy byłem na pierwszym roku Akademii, czyli prawie dziewięć lat temu. To była dość urocza sytuacja, bo zadzwoniła do mnie moja agentka i powiedziała: „Nikodem, pewien pan chce się z tobą spotkać. O której masz przerwę?”. Godzinę później spotkałem się z Waldkiem Szarkiem (reżyser i scenarzysta filmu „Niepewność. Zakochany Mickiewicz”), który powiedział, że chciał ze mną porozmawiać, sprawdzić, czy coś wiem, spojrzeć mi w oczy. Pogadaliśmy chwilę o historii i tak zaczęła się ta przygoda. Bardzo intensywna, nawet w momentach zawieszania, których nie brakowało. Waldek przypominał mi, żebym się przygotowywał do roli, sprawdzał, czy trenuję jazdę konną, co robiłem i z czego bardzo się cieszę. Bo kiedy w końcu dobrnęliśmy do rozpoczęcia zdjęć, to te konie dawały mi już dużo radości.

PAP Life: A poza jazdą konną, jak się przygotowywałeś?

N.R.: Dostałem listę książek, które mam przeczytać i listę książek zakazanych…

PAP Life: Czyli jakich?

N.R.: Takich, których nie czytać, bo według Waldka są w nich bzdury. Mówię teraz o książkach biograficznych. Poza tym, sam scenariusz wskazywał na techniczne elementy, z którymi trzeba się zmierzyć. Bo mamy wspomniane konie, ale też szczudła, gęsie pióro, czy francuski.

PAP Life: Co okazało się najtrudniejsze?

N.R.: Chyba pisanie gęsim piórem. W końcu i to udało mi się opanować na tyle, na ile było potrzebne. Magia kina trochę w tym pomogła. Swoją drogą, zastanawiałem się, jak Mickiewicz pisał trzynastozgłoskowcem na tych małych skrawkach papieru, bo przecież w tamtych czasach papieru za dużo nie było. To wymagało naprawdę niezłej wprawy i precyzji. Mam wrażenie, że z poezją pisaną odręczne jest trochę jak z malarstwem, trzeba wiedzieć, ile to jest w sam raz i mieć odwagę, żeby te pociągnięcia wykonać. Co prawda, Mickiewicz pisał jak kura pazurem, czasem te zapiski nie były najpiękniejsze. Ale fajnie, że w czasie kręcenia mieliśmy gęsie pióra i robiliśmy to wszystko analogowo. Tak, jak należy.

PAP Life: To chyba twoja pierwsza rola w kostiumie?

N.R.: Z tej epoki - pierwsza. Chociaż kostiumy w tym filmie były dość skromne. W tamtym okresie Mickiewicz nie miał zbyt wiele pieniędzy, więc jego garderoba to był jeden surdut i jedne buty. Żadnych fajerwerków tam nie ma. Natomiast cały świat wokół jest bardziej zdobny. Kiedy kręciliśmy zdjęcia we dworze, to za każdym razem, gdy tam przyjeżdżałem, czułem się, jakbym wchodził w zaczarowany, lekko odrealniony świat. Podoba mi się sielankowość tej scenerii.

PAP Life: Film opowiada o młodzieńczej miłości Adama Mickiewicza do Maryli Wereszczakówny. Mamy zauroczenie, zakochanie, zawód miłosny, zdradę, rywalizację o ukochaną osobę. Historia w zasadzie uniwersalna.

N.R.: Też tak uważam. Minęło ponad 200 lat, ale pewne fundamentalne kwestie nie uległy zmianie. Owszem, konie zamieniły się na motocykle, powozy na samochody, natomiast nasze potrzeby, nadzieje, troski - to wszystko jest identyczne. Dalej chcemy kochać, chcemy być kochani, boli nas, gdy doświadczamy czegoś trudnego. Pierwsza miłość jest intensywna i zostaje w pamięci na zawsze. Zdrada zawsze powoduje cierpienie. Miłość często rywalizuje z przyjaźnią. Dlatego emocje, które przeżywają bohaterowie tego filmu, można bez problemu przełożyć na współczesność.

PAP Life: Z emocjami pracujesz nie tylko na planie filmowym. Podobno piszesz?

N.R.: Przyznam szczerze, że trochę tak. Proste formy, głównie teksty piosenek - nawet część z nich wykonałem na potrzeby serialu „Bracia”. W pierwszym sezonie napisałem trzy piosenki, skomponował je Mikołaj Dobber. Ten projekt nazywa się „Flauta” i numery można znaleźć np. na Spotify. Teraz piszę trzy nowe kawałki do drugiego sezonu tego serialu, za chwilę zaczynamy zdjęcia. Teksty piosenek nieraz bywają poezją. Nie mówię, że moje, ale generalnie mają strukturę wiersza. Pisałem też do „Sexify”, ale tam już bardzo konwencją, bo mój bohater był niezwykle wyrazistym i zakręconym charakterem. Sporo tekstów mam w swoich notesach, czasem do nich zaglądam i wydaje mi się, że wiele z nich ma potencjał piosenkowy. Na pewno muza jest dla mnie niezwykle ważna. Bardzo dużo słucham, czasem trochę miksuję, a czasem trochę piszę. Swój pierwszy zespół założyłem już w szkole podstawowej.

PAP Life: Dalej grasz?

N.R.: Gram, tylko robię to bardziej po cichu. Na razie podoba mi się taka formuła, że mogę w filmach grać postaci, które są muzykami i pisać w ich imieniu.

PAP Life: Zmieniając temat… Na początku tego roku zacząłeś naukę w Szkole Filmowej Lee Strasberga w Los Angeles. Jak się tam znalazłeś?

N.R.: Myślałem o tym od bardzo dawna. Po raz pierwszy trafiłem do Los Angeles na festiwal American Film Institute 10 lat temu, kiedy przyleciałem do Stanów z promocją filmu „Bejbi blues” w reżyserii Katarzyny Rosłaniec. Wtedy obiecałem sobie, że kiedyś tam wrócę. Słyszałem o Szkole Lee Strasberga w Los Angeles, ale pomyślałem, że zanim tam polecę, to najpierw pojadę do Paryża na intensywne dwutygodniowe warsztaty związane z tą metodą aktorską (istotą metody jest współodczuwanie, empatia; aktor „staje się” odgrywaną postacią, by tego dokonać powinien rozwijać i ćwiczyć pamięć emocjonalną na bazie własnych doświadczeń – red.) i sprawdzę, czy mi pasuje. Nie miałem pojęcia, że skończy się to zaproszeniem do szkoły w Los Angeles, bo celem tych warsztatów nie jest wyławianie studentów. Ale tak się ułożyło, że zwrócili na mnie uwagę, dostałem zaproszenie i stypendium. To było wspaniałym wyróżnieniem, bo docenili mnie ludzie, którzy w ogóle mnie nie znali, nie mieli na mój temat żadnego wyobrażenia. Pomyślałem, że trochę nie mam wyjścia i trzeba z tego skorzystać. W L.A. został mi jeszcze jeden semestr. Teraz wróciłem na kilka miesięcy do Polski, bo mam kilka projektów do zrobienia.

PAP Life: Absolwentami Szkół Lee Strasberga jest wielu wybitnych aktorów. Ale z drugiej strony słyszałam od osób, które ją skończyły, że dziś poziom nauczania pozostawia wiele do życzenia.

N.R.: Naprawdę? Trochę jestem zaskoczony takimi opiniami. Chociaż zgadzam się, że taki ogólny poziom studentów jest wyższy w naszej Akademii Teatralnej. Pamiętajmy, że Szkoła Strasberga nie jest instytucją non profit, przyjmuje także ludzi, którzy po prostu chcą być aktorami, zapłacą za to i tam stawiają swoje pierwsze kroki. O mnie jednak zadbali i na każdych zajęciach z Metody miałem wspaniałych scenicznych partnerów z całego świata. Dużo się od nich nauczyłem.

PAP Life: Chodzisz w Stanach na castingi?

N.R.: Nie bardzo mogę, bo - po pierwsze - żeby tam grać w filmach, trzeba należeć do Związku Aktorów. A po drugie - mieć pozwolenie na pracę. Na razie mam wizę studencką, więc to wszystko nie jest takie proste. Udało mi się jednak dostać rolę w jednym filmie i jako wolontariusz zagrać w nim główną rolę. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość.

PAP Life: Na co liczyłeś, jadąc do Los Angeles?

N.R.: Na nic, w ogóle taka postawa roszczeniowa, że coś musi być po coś, jest mi obca. Aktorstwo jest permanentnym procesem nigdy niekończącej się nauki i zaglądania do swoich przestrzeni, do których długo się nie zaglądało albo nawet nigdy. Pojechałem do Los Angeles, żeby się rozwijać, żeby przeżyć superprzygodę. A kto wie, może przy okazji, zrobić jakiś film. I ten plan już udało mi się zrealizować. Myślę, że wielką wartością tej szkoły są ciekawi ludzie z całego świata, wśród nich są m.in. weterani wojenni, którzy byli na misjach, a także zawodowi aktorzy i reżyserzy, którzy chcą poznać tajniki Metody.

PAP Life: Ty też nie od razu znalazłeś się w Akademii Teatralnej. Wcześniej studiowałeś na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych na Uniwersytecie Warszawskim. Skąd ten wybór, przecież już w liceum kręciłeś „Bejbi blues”?

N.R.: „Bejbi blues” kręciłem podczas matury. Kiedy skończyliśmy zdjęcia, było już za późno, żeby zdawać do Akademii Teatralnej. Zresztą wtedy traktowałem ten film jako wspaniałą przygodę, jeszcze nie byłem pewien, czy zwiążę się z aktorstwem. Pomyślałem, że coś trzeba studiować, zastanawiałem się nad różnymi kierunkami i w końcu wybrałem politykę społeczną, która jest na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych. Wydawała mi się ciekawa, bo było tam trochę politologii, trochę socjologii i psychologii. Cieszę się, że tam poszedłem. Poznałem takie normalne studiowanie, bo Akademia Teatralna to jest inna planeta. A poza tym, mam wrażenie, że to był taki czas, kiedy bardzo dużo dowiedziałem się o człowieku, jego potrzebach. Miałam sporo zajęć terenowych w różnych ośrodkach pomocy społecznej, w zakładach karnych. Myślę teraz, że z perspektywy aktorskiej to były cenne lekcje. Skończyłem pierwszy rok, pomyślałem, że zrobię drugi, a potem doszedłem do wniosku, że trzeba to dowieźć do końca i zrobiłem licencjat. W międzyczasie pracowałem już w zawodzie.

PAP Life: Twoi rodzice nie mają nic wspólnego ze światem filmowym. Zachęcali cię do aktorstwa, czy raczej powstrzymywali, bo to niepewna przyszłość?

N.R.: Nigdy nie wstrzymywali, ani nie popychali. Raczej mówili: „Dowieź tematy szkolne, pilnuj ocen i realizuj swoje pasje”. Mam dwóch braci i wiem, że rodzice chcieli, by ktoś z nas kontynuował ich ścieżkę medyczno-farmaceutyczną. Mój tata jest lekarzem, mama doktorem nauk farmaceutycznych, a my po kolei omijaliśmy tę drogę. Starszy brat poszedł na prawo, a my z Tymkiem na lewo (śmiech). Tymoteusz jest młodszy ode mnie o dziewięć lat i - dla odmiany - studiuje na Warszawskiej Szkole Filmowej (śmiech). Jest wspaniałym młodzieńcem i myślę, że przed nim świetlana przyszłość.

PAP Life: Skończyłeś 32 lata, masz już całkiem spory dorobek aktorski. Masz jakiś plan na swoją karierę, czy raczej podchodzisz do tego na zasadzie: „Zobaczymy, co się wydarzy”.

N.R.: Życie jest zmienne, potrafi pięknie zaskakiwać, a ja bardzo lubię tę nieprzewidywalność. Z drugiej strony na pewno chciałbym osiągnąć pewną stabilizację - to znaczy mieć możliwość grania tylko w tych projektach, na które mam ochotę. Do tego dążę, dlatego też założyłem firmę.

PAP Life: Co to za biznes?

N.R.: UKOI – to są takie mikrodomki do wynajęcia, które dają szansę na chwilę oddechu od miasta i bezpośredni kontakt z naturą. Na razie mamy domki w dwóch miejscach, pod Warszawą, w okolicy Wyszkowa i obok Janowca koło Kazimierza Dolnego. Mam wspólnika, którego znam od lat. Był moim pierwszym pracodawcą pozafilmowym, bo pracowałem też w kilku lokalach pod szyldem Grupa Warszawa.

PAP Life: Co tam robiłeś?

N.R.: Głównie rzeczy muzyczne, tworzyłem playlisty, wymyślałem program artystyczny, zajmowałem się bookingami. Lubię robić różne rzeczy. Czasem zdarza mi się doradzać w doborze muzyki do filmów, bywam też didżejem. Ale wracając do aktorstwa... Chciałbym robić dobre artystyczne kino, marzą mi się projekty, które będą dla mnie wyzwaniem i wierzę, że takie nadejdą. W zasadzie już nadchodzą. Ostatnio udało mi się zagrać kilka fajnych ról: w „Sexify”, „Braciach”, „Chyłce”, ostatnio w „Odwilży”. Cieszy mnie, że reżyserzy zaczynają powierzać mi role o różnych profilach.

PAP Life: Jednak aktorstwo ci nie wystarcza?

N.R.: Moim zdaniem skończyły się czas, kiedy to ekspertem można było być tylko w jednej dziedzinie. Znam wiele osób, które łączą działalność artystyczną z biznesem. Możesz być aktorem, brać każdą propozycję i zasuwać non stop. Ale możesz też czekać na dobre projekty, które cię interesują, a w wolnym czasie odpoczywać albo działać. Ja wybieram działanie, bo taką mam osobowość. 

 

Rozmawiała Iza Komendołowicz

ikl/moc/ag/ grg/

 

Nikodem Rozbicki – aktor filmowy, muzyk i DJ. Studiował politykę społeczną na Uniwersycie Warszawskim i aktorstwo w warszawskiej Akademii Teatralnej. Odbywa roczne stypendium w The Lee Strasberg Theatre & Film Institute w Los Angeles. Debiutował w nagrodzonym na festiwalu w Berlinie Kryształowym Niedźwiedziem filmem „Bejbi blues” w reż. K. Rosłaniec. Grał m.in. w drugiej i trzeciej części komedii „Listy do M.”, oraz w komedii „Kogel mogel 3” i jego kontynuacji. Ostatnio wystąpił w serialach „Bracia”, „Chyłka”, „Odwilż” i „Sexify”. W filmie „Niepewność. Zakochany Mickiewicz” w reżyserii Waldemara Szarka (w kinach od 13 września) zagrał główną rolę Adama Mickiewicza. Ma 32 lata.