Tomasz Włosok wcielił się w postać Jerzego Kuleja. "Systematycznie trenuję boks i dalej będę trenował"

2024-01-22 12:35 aktualizacja: 2024-01-24, 15:20
Kadr z filmu o Jerzym Kuleju. Fot. Facebook/nextfilmpl
Kadr z filmu o Jerzym Kuleju. Fot. Facebook/nextfilmpl
Kameleon. Potrafi zagrać okrutnego gangstera, zmanierowanego wrażliwca, dealera, wątpiącego żołnierza, zawodowego sportowca. Niedawno został uhonorowany Nagrodą im. Zbyszka Cybulskiego za rolę pogranicznika w filmie Agnieszki Holland „Zielona granica”. Wkrótce zobaczymy go w głównej roli w filmie o Jerzym Kuleju. Z Tomaszem Włosokiem rozmawiamy o tym, za co lubi boks, jaki wpływ na jego aktorstwo miały narodziny jego córeczki i czy boi się o przyszłość, kiedy nie dostaje propozycji.

PAP Life: Niedawno zakończyły się zdjęcia do filmu o Jerzym Kuleju, w którym wcielasz się w legendarnego pięściarza. Podobno krótko przed rozpoczęciem castingów zacząłeś trenować boks. Czujesz, że ta rola była ci przeznaczona?

Tomasz Włosok: To chyba nie był przypadek, wierzę w przebieg energii i afirmację. Co prawda już wcześniej byłem związany ze sportami walki, w które wciągnął mnie mój ojciec. Zaczynałem od aikido. O boksie myślałem od dawna, ale decyzję, że zaczynam treningi w zasadzie podjąłem tuż przed castingami, które obyły się jesienią 2021. Realizacja filmu przesunęła się o dwa lata, ale myślę, że to nawet lepiej, że tak wyszło. Razem z reżyserem, Xawerym Żuławskim mieliśmy sporo czasu na próby stolikowe, żeby zastanowić się, jak widzimy tę postać, co chcemy opowiedzieć w tym filmie. Natomiast jeśli chodzi o boks, to od tamtej pory systematycznie trenuję i dalej będę trenował. 

PAP Life: Zdaniem niektórych jest to sport dla ludzi, oględnie mówiąc, niezbyt inteligentnych, inni twierdzą, że wymaga precyzyjnego planu, uczy panowania nad swoimi emocjami. 

T.W.: Zdecydowanie jestem w tej drugiej grupie. Zdarzają się niezbyt pochlebne opinie o boksie, być może nie wymaga on wiedzy książkowej, ale bez wątpienia potrzebne jest skupienie, precyzja, inteligencja. Ludzi, których poznałem i którzy byli związani z boksem, przekazali mi, jak wymagająca jest to dyscyplina sportu. Jak trzeba przewidywać każdy ruch przeciwnika, jak zaplanować i przeprowadzić walkę w dziewięć minut, bo tutaj mówię o boksie olimpijskim, na jak wysokich obrotach zarówno umysłowych, jak i fizycznych trzeba być w tym czasie. W boksie nie wygrywa się przemocą, ale siłą woli. A najpiękniejsze walki to te, które kończą się najszybciej.  Mnie osobiście boks bardzo pomaga, z jednej strony trening na ringu oczyszcza umysł, z drugiej sprawia, że jest w jakiś sposób stymulowany. 

PAP Life: Jest sporo kultowych filmów o bokserach jak np. „Rocky”, „Narodziny legendy” czy „Wściekły byk”.  Masz jakiś ulubiony? 

T.W.: Chyba wspomniany „Rocky” z Sylwestrem Stallone. Lubię do tego filmu wracać i za każdym razem się wzruszam. Są w nim wartości, które bardzo cenię. Na pewno ten film był dla mnie inspiracją w pracy nad kreowaniem postaci Jurka Kuleja.

PAP Life: Jerzy Kulej to legenda polskiego sportu. Ciężej się gra takie jednostki?

T.W.: W czasie pracy starałem się o tym nie myśleć, nie chciałem sobie dokładać dodatkowego stresu. Refleksje przychodzą teraz, kiedy już skończyliśmy zdjęcia. Czuję odpowiedzialność, zależało nam, żeby ten film miał uniwersalny i aktualny przekaz. To nie jest film o karierze sportowej Jerzego Kuleja, ale opowieść o człowieku, ze wszystkimi jego plusami i minusami. A przede wszystkim opowiada o relacji między nim a jego żoną. Bardzo burzliwej, trudnej. Jurek u szczytu swojej kariery, gdzieś między jedną a drugą olimpiadą w wielu sprawach się pogubił. Ten dysonans między jego życiem prywatnym a karierą był dla mnie najciekawszy.

PAP Life: Sława często uderza do głowy. Nie tylko sportowcom. 

T.W.: Myślę, że czasy się trochę zmieniły, podobno kiedyś na planach filmowych trwała jedna niekończąca się impreza. Dziś od aktora wymaga się bardzo dużej dyscypliny. Przynajmniej ja tak to widzę albo nie dotarłem w rejony takiego zatracenia i szaleństwa. Myślę też, że w czasach, kiedy Jurek Kulej święcił triumfy, inna była skala popularności i z czego innego wynikała. Przede wszystkim doceniano wybitne osiągnięcia, dziś w dobie social mediów o popularność trzeba cały czas się starać, nieustająco ją „podlewać”. Nie wystarczy być aktorem i grać w dobrych filmach.

PAP Life: Masz 34 lata, zdążyłeś już zagrać kilka głównych ról, dostałeś parę nagród. Był moment, kiedy zaszumiało ci w głowie od sukcesów? 

T.W.: Trzeba by było zapytać o to osoby, które są obok mnie. Bez wątpienia Malwina, moja partnerka (Malwina Buss, aktorka – przyp. red.), potrafi sprowadzić mnie na ziemię. Ale to działa w dwie strony. Kiedy trzeba, to się wspieramy, ale potrafimy się też mocno opierdzielić. Nasz związek jest najwspanialszą rzeczą, która przytrafiła mi się w życiu.

PAP Life: Podobno związek dwójki aktorów to relacja wysokiego ryzyka. 

T.W.: Żaden związek nie jest łatwy, a do tego my z Malwiną wykonujemy zawód, który umówmy się jest porąbany i ciężko go w ogóle zdefiniować, trzeba być czujnym, żeby nie pozwolić sobie, żeby za bardzo odlatywać. W naszym przypadku gdzieś to wszystko tonuje nasza córka. Jagoda ma cztery lata i jeszcze nie ma pojęcia, czym się zajmują jej rodzice. To ona pokazuje nam, gdzie są priorytety. Bardzo chcieliśmy mieć z Malwiną dziecko, marzyliśmy o tym naszym wspólnym ziomeczku. Pojawiła się Jagódka i jest fajnie. Chociaż nie ma się co oszukiwać, czasami bywa też trudno, ale bycie rodzicem daje niesamowicie dużo satysfakcji. Myślę, że ojcostwo sprawiło też, że zrobiłem postęp jako aktor. Na pewno jestem dużo bardziej świadomy. Kiedy przestałem się skupiać wyłącznie na sobie i na swojej karierze, tylko te siły zostały rozłożone, to poczułem, że potrafię więcej. 

PAP Life: Paradoksalnie najwięcej uznania zyskały twoje kreacje drugoplanowe. Jak np. w „Zielonej granicy” Agnieszki Holland.

T.W.: Oczywiście rola pierwszoplanowa to większa odpowiedzialność, większa praca, większe wyzwanie. Natomiast przy drugim planie jest możliwość, żeby przeszarżować i trochę zaryzykować. To jest też oczywiście możliwe w pierwszym planie, ale mogłoby to okazać się nie do zniesienia dla widza przez półtorej czy dwie godziny, kiedy trwa film. 

Nagroda im. Zbyszka Cybulskiego jest wyjątkowa, bo przecież można ją dostać tylko raz, do 35 roku życia, w związku z tym z automatu nakłada się presja, że nie ma się za dużo czasu. Mnie udało się załapać. Dodatkowo nazwisko Zbyszka Cybulskiego dodaje tej nagrodzie wyjątkowej rangi, Cybulski jest przecież ikoną, kojarzy się z czymś szalonym, zaczepnym, zbuntowanym, więc bardzo cieszę się z tej nagrody, ale też czuję ciśnienie, żeby nie okazało się, że kogoś oszukałem i przy kolejnym projekcie wyjdzie, że wcale na tę nagrodę nie zasłużyłem. 

„Zielona granica” jest dla mnie bardzo ważnym filmem, zagrałem w nim bardzo ważną rolę, trudną, ale niezwykle ciekawą. Już sam proces przygotowań i analizy, kiedy siedzieliśmy z Agnieszką Holland i dziewczynami, czyli Kasią Warzechą i Kamilą Taraburą (współreżyserki filmu „Zielona granica”) był bardzo interesujący. Dodatkowym ważnym elementem tego projektu było to, że graliśmy w nim oboje z Malwiną.

PAP Life: W „Zielonej granicy” wcielasz się w rolę pogranicznika, a Malwina gra twoją filmową żonę, która jest w zaawansowanej ciąży. To pierwsza wasza wspólna praca?

T.W.: Nie, przecinaliśmy się już w pracy, chociaż nigdy wcześniej ta wspólna praca nie była tak intensywna, po raz pierwszy graliśmy małżeństwo. Dla nas „Zielona granica” była też bardzo ciekawym doświadczeniem w warstwie osobistej, razem z Malwiną jeszcze raz przechodziliśmy etap oczekiwania na dziecko, początków układania życia we troje. A druga rzecz to historia imigracji osób, o których ten film opowiada. To miało dla nas ogromny ładunek emocjonalny. Czuliśmy, że bierzemy udział w czymś ważnym.   

PAP Life: Dziś rozmawiamy spokojnie o „Zielonej granicy”, a przecież jeszcze niedawno w przestrzeni publicznej padały porażające słowa prawicowych polityków o tym filmie, mi.in, "że jest antypolski" i „tylko świnie siedzą w kinie”. Agnieszka Holland musiała mieć ochronę, bo obawiała się o własne życie. Czy was z Malwiną także dotknął hejt?

T.W.: Ogromne znaczenie miał fakt, że premiera „Zielonej granicy” odbyła się przed wyborami, ten film został wykorzystany w walce politycznej. Co ciekawe, ci którzy go najmocniej krytykowali, w ogóle go nie obejrzeli, czego zresztą wcale nie ukrywali. Cała ta nagonka wokół filmu spowodowała, że oboje z Malwiną realnie czuliśmy lęk, niepewność, dlatego staraliśmy się być czujni nawet przy jakimś głupim wyjściu do sklepu. Dostawaliśmy różne, nieprzyjemne prywatne wiadomości – to był taki klasyczny internetowy hejt. Ale na szczęście nigdy nie spotkaliśmy się twarzą w twarz z realnym zagrożeniem, więc koniec końców wszystko się dobrze skończyło. 

PAP Life: „Zielona granica” jest filmem zaangażowanym. Kiedy przyjmujesz jakąś propozycję, ważne jest dla ciebie, żeby film był zgodny z twoimi przekonaniami?

T.W.: W przypadku „Zielonej granicy” oboje z Malwiną chcieliśmy zrobić wszystko, żeby być częścią tego projektu. Cały proces castingowy, choć casting w tym przypadku nie jest dobrym słowem, polegał na tym, że prowadziliśmy długie rozmowy z Agnieszką, żeby się poznać, ale ona także się przed nami otworzyła, bardzo dużo rzeczy nam o sobie opowiedziała i to było niezwykłe doświadczenie. Na bazie tego spotkania dostaliśmy propozycję zagrania w tym filmie i to było ogromnym wyróżnieniem. Kiedy trafia do mnie scenariusz, muszę czuć, że jest w nim coś, co mnie wciąga. Zdarzyło się, że odmówiłem kilku rzeczy, z którymi się nie zgadzałem, ale miałem ten komfort i spokój, że wtedy robiłem coś innego, więc i tak nie byłbym w stanie tego pogodzić. Miałem więc niejako z automatu dobrą wymówkę, żeby nie siąść do rozmów. W tym zawodzie nie jest prosto odmawiać. Teraz skończyliśmy zdjęcia, nie wiem, kiedy pojawi się kolejny projekt, jakieś rozmowy się toczą, ale trudno w tym momencie powiedzieć, co z nich wyniknie. Staram się podchodzić do tego spokojnie. Oczywiście pojawiają się jakieś wyrzuty, że siedzę bezczynnie i może powinien ten czas wykorzystać na zarabianie pieniędzy. Ale z drugiej strony staram się nie zapominać, że najwięcej rzeczy przerabiam wtedy, gdy mogę złapać oddech i takie przerwy w pracy przynoszą efekty w przyszłości. To jest czas na ładowanie akumulatorów, ale też nadrabianie życia rodzinnego, na które brakuje czasu, kiedy zaczynają się zdjęcia.

PAP Life: Agnieszka Holland, teraz Xawery Żuławski, debiutowałeś u Macieja Pieprzycy i Andrzeja Wajdy. Masz szczęście do reżyserów. 

T.W.: W tym zawodzie dużo zależy od szczęścia, ale trzeba też umieć to szczęście nie przegapić. Nie mówię tego z perspektywy kogoś, kto coś wykorzystał, bo myślę, że na takie podsumowania czas przyjdzie czas później, ale bez wątpienia mam poczucie, że wiele zawdzięczam dobrym zbiegom okoliczności. 

PAP Life: Po maturze poszedłeś na studia dziennikarskie. Kiedy poczułeś, że chcesz być aktorem? 

T.W.: Dość długo w ogóle nie widziałem, co chciałbym robić. Liceum to nie był dla mnie dość szczęśliwy okres. Zacząłem studiować dziennikarstwo, co akurat okazało się niezłą decyzją, w pewnym momencie zainteresowałem się reportażem filmowym. Pomyślałem, że może poszedłbym na jakiś kurs aktorski. Kursu nie znalazłem, za to złożyłem papiery do trzech publicznych uczelni aktorskich, w Krakowie byłem tuż pod kreską. Dla mnie to był znak, że warto w to pójść. Zrezygnowałem z dziennikarstwa, przeniosłem się do Krakowa i chodziłem do szkoły Lart Studio, w której przygotowywałem się do egzaminów. Rok później zostałem przyjęty do krakowskiej Akademii Teatralnej.

PAP Life: Nie bałeś się postawić wszystkiego na jego kartę?

T.W.: Właściwie cały rok w Larcie był ciągłym stresem, przecież tam jest pełno ludzi, którzy mają podobne marzenia, chcą równie mocno, więc automatycznie każdy z nas się nakręcał spekulując, marząc. Każdy był rywalem, więc motywacja była, szczególnie w przeddzień zdawania do szkoły teatralnej. Później długo nie doświadcza się tego typu adrenaliny, tej presji, że masz tam pójść i w 30 sekund przekonać do siebie profesorów, którzy uczą w tej szkole, że to możesz być ty, że masz w sobie zarówno tę gotowość, jak i chęć, żeby nabyć tę wiedzę.  

PAP Life: Co cię kręci w aktorstwie?

T.W.: Teraz? Czy kiedy zaczynałem pracować w zawodzie?

PAP Life: A to się zmieniło?

T.W.: Wszystko się zmieniło. Teraz o czym innym mam ochotę opowiadać, mam inny mam punkt widzenia na tę pracę. Marzę, żeby móc przefiltrować to, co w sobie aktualnie niosę i jednocześnie opowiedzieć jakąś ciekawą historię. Tak jak o Jerzym Kuleju. Tam jest wiele rzeczy, które gdzieś mnie porywały, nad którymi się zastanawiałem, dodatkowo doszła możliwość zmierzenia się z bardzo wymagającym i wycieńczającym zadaniem. To mnie w tej pracy pociąga, jest dla mnie wyzwaniem, w którym przekraczam jakieś swoje granice. To wszystko składa się na cały ten cały fun, który wyciągam z tego zawodu. Może zabrzmi to dla kogoś naiwnie, może obrazoburczo, ale dla mnie cały czas praca jest zabawą. 

Rozmawiała Izabela Komendołowicz-Lemańska

mmi/

Tomasz Włosok – w 2016 roku skończył krakowską Akademię Teatralną. Debiutował w kinie u Macieja Pieprzycy w „Jesteś mordercą” i „Powidokach” Andrzeja Wajdy. W 2020 roku na Festiwalu Polskich Filmów w Gdyni został nagrodzony za drugoplanową rolę w filmie „Jak zostałem gangsterem. Historia prawdziwa” w reż. Macieja Kawulskiego. Rok później był nominowany do Nagrody im. Zbyszka Cybulskiego za rolę w „Piosenkach o miłości” (reż. Tomasz Habowski). Nagrodę otrzymał w 2023 roku rolę w filmie „Zielona granica” Agnieszki Holland. Zagrał też m.in. w Hiacyncie”, „Jak pokochałem gangstera”, „Chrzcinach”, serialach „Kruk” i „Nieobecni”. W tym roku zobaczymy go w głównej roli w produkcji o Jerzym Kuleju. Jego partnerką jest aktorka Malwina Buss. Mają czteroletnią córkę Jagodę.