John Travolta, mistrz w odbijaniu się od dna. Gwiazdor „Pulp Fiction” kończy 70 lat

2024-02-18 10:11 aktualizacja: 2024-02-18, 14:47
John Travolta. Fot. PAP/EPA/DAN HIMBRECHTS
John Travolta. Fot. PAP/EPA/DAN HIMBRECHTS
Jego życie to kronika zarówno osobistych, jak i zawodowych wzlotów i upadków. Jednak, gdy tylko widzowie przekreślali go, John Travolta pokazywał, w jakim są błędzie. Wystąpił w kilku klasykach kina. Sprawił, że po „Gorączce sobotniej nocy” mężczyźni pokochali białe garnitury, a „zdezorientowany Vincent” - kultowa postać z „Pulp Fiction”, wciąż jest popularnym memem. Zatem obchodzącemu 18 lutego swoje 70. urodziny aktorowi nie można odmówić wpływu, jaki wywarł na kulturę.

Najmłodszy z sześciorga rodzeństwa John Travolta był skazany na aktorską karierę. Pasją do sztuki teatralnej i filmowej zaraziła jego rodzinę matka, Helen. „Moja mama była nauczycielką dramatu. Sztuka, teatr były jej niezwykle bliskie i myślę, że ja i moje rodzeństwo poniekąd przejęliśmy jej zainteresowania i uznanie dla najwyższej klasy występów. Nie pieniądze, nie sława, a właśnie jakość występu, warsztat, miały dla niej największe znaczenie. Dorastaliśmy w poczuciu, że to osiągnięcia są ważne” - gwiazdor opowiedział cztery lata temu w rozmowie z Tomem Bilyeu.

O to, by coś osiągnąć, zaczął walczyć jako nastolatek. Początkowo występował w musicalach, reklamach i grał drugoplanowych bohaterów. W połowie lat 70. dostał rolę w serialu ABC „Welcome Back, Kotter”. I odrobił swoją pierwszą aktorską lekcję. „Nauczony doświadczeniem Farrah Fawcett, wiedziałem, że jeśli jakaś produkcja telewizyjna przynosi ci rozpoznawalność, nie wolno z niej rezygnować, bo twoja przyszła filmowa kariera może na tym ucierpieć” - przyznał w wywiadzie dla Yahoo Entertainment.

A tę zaczął z wysokiego „C”, pojawiając się w horrorze „Carrie” w reżyserii Briana De Palmy, będącym ekranizacją pierwszej z wydanych powieści Stephena Kinga. Jednak o jego popularności zdecydowała dopiero „Gorączka sobotniej nocy”, za którą dostał pierwszą nominację do Oscara. Ponoć jego taneczny popis w białym garniturze sprawił, że w Stanach Zjednoczonych trzykrotnie wzrosła ich sprzedaż. Ale nie to miało dla Travolty znaczenie. Ważne było to, że popularność filmu zapewniła mu rolę w kolejnym kinowym przeboju. Pojawił się bowiem u boku Olivii Newton John jako Daniel „Danny” Zuko w musicalu „Grease”.

Ta kreacja nie tylko umocniła jego aktorską pozycję, była również spełnieniem młodzieńczych marzeń. Travolta doskonale znał tę historię z broadwayowskiej sceny, na której wcielał się w postać Doody’ego. To dwuletnie doświadczenie okazało się dla Travolty bezcenne, bowiem na plan filmowej produkcji wszedł z pełnym przekonaniem, że jest jedynym słusznym odtwórcą głównej męskiej roli.

„Na przesłuchaniu brakowało mu skupienia, wszędzie było go pełno. Ale miał wspaniały głos. Był niezwykle czarujący i bardzo atrakcyjny. Wyglądał jak francuska gwiazda filmowa. Więc zrobiliśmy z niego Doody’ego” - wspominał po latach reżyser broadwayowskiej sztuki, Tom Moore.

„W młodości miałem marzenie, że jeśli kiedyś powstanie ten film, to może zagram Danny’ego. Dzięki sztuce, znałem tę postać jak własną kieszeń. Wiedziałem, co jest zabawne, co nie, co się sprawdzi na ekranie. Wiedziałem, które ruchy są fajne, jak układać włosy” - dodał aktor. Był to także jedyny film, co do którego miał pewność, że odniesie komercyjny sukces. „Ten konkretny film ma w sobie jakąś magię. Istnieją filmy, takie jak "Czarnoksiężnik z krainy Oz" i "Przeminęło z wiatrem", które nie giną, nie nudzą się. "Grease" wciąż zdobywa nową publiczność, nikt nie uważa go za +stary film+, po prostu żyje dalej. I ta ciągłość jest wielkim darem dla widzów i dla mnie osobiście” - przyznał w rozmowie z „Independent”.

Paradoksalnie, gdy Travolta zaczął się unosić na fali popularności, branża szybko zweryfikowała jego pozycję w show-biznesie. W latach 80. jedynym filmem, który okazał się komercyjnym sukcesem była komedia „I kto to mówi” z Kirstie Alley i Brucem Willisem podkładającym głos występującego w filmie noworodka. Musiało minąć 16 lat od sukcesu „Grease”, aby Travolta znów pokazał, na co go stać. Szansę dał mu Quentin Tarantino obsadzając go w „Pulp Fiction”.

"Czułem ogromną miłość i zaufanie, którymi darzył mnie Quentin. Zawsze powtarzał: "jesteś nieobliczalnym aktorem i uwielbiam to w tobie. Nie wiedziałem, co zrobisz z tą rolą. Gdybym chciał przewidywalnego aktora, wybrałbym tego, czy tamtego gościa". On naprawdę lubił oglądać mnie na ekranie, co do dziś mnie wzrusza. Położył na szali swoją karierę, aby przekonać Weinsteina, że to właśnie ja mam zagrać w filmie. Nie sądziłem, że w show-biznesie są ludzie gotowi na takie poświęcenie" – zdradził Travolta w rozmowie z Yahoo.

Po tym występie ponownie przyszedł czas nieco mniej porywających produkcji. Z których najbardziej ryzykowna okazała się „Bitwa o Ziemię”, będąca adaptacją powieści założyciela Kościoła Scjentologicznego, Rona Hubbarda. Film został oficjalnie uznany za jeden z najgorszych w historii kina. Zdobył aż siedem Złotych Malin na ceremonii w 2000 roku. W 2004 roku otrzymał jeszcze jedną za najgorszy dramat 25-lecia, a w 2009 roku kolejną za najgorszy film dekady. W sumie dziewięć "anty-Oscarów".

Obraz, w którym Travolta występuje i jest jednocześnie jego producentem, pewnie nie powstałby, gdyby nie fakt, że aktor od 1975 roku jest wyznawcą scjentologii. Przyszłość pokaże, że jego wyznanie miało wpływ na karierę i życie osobiste. I to wpływ niszczący.

Pierwszy cios spadł na jego rodzinę w 2009 roku, gdy wspólnie z żoną Kelly Preston i dwójką dzieci, synem Jettem i córką Ellą Blue, wypoczywali na Bahamach. To tam doszło do tragedii. W wyniku ataku epilepsji pierworodny aktora uderzył głową o wannę i zmarł. Jett od dziecka był chorowity, cierpiał na autyzm. Jednak w pewnym momencie zaniechał leczenia, co ponoć miało związek właśnie ze scjentologią, która nie uznaje autyzmu za zaburzenie psychiczne. I gdy rodzina wystosowała dramatyczne oświadczenie i dziękowała za wsparcie, w mediach pojawiły się sugestie, że gdyby nie scjentologia właśnie 16-letni wówczas Jett żyłby do dziś. Aktor odpierał ataki, jakoby przyczynił się do śmierci syna, a po latach zapewnił, że to właśnie wspólnota zgromadzona wokół Kościoła pozwoliła mu uporać się z bólem. Śmierć Jetta sprawiła jednak, że Travolta przez pewien czas kwestionował wszystko w swoim życiu, łącznie z tym, czy chce grać. Krótka chwila wytchnienia przyszła wraz z nowiną o kolejnym dziecku. W 2010 roku na świat przyszedł drugi syn gwiazdorskiej pary, Benjamin.

Później dwukrotnie nominowany do Oscara aktor musiał zmierzyć się z poważnymi oskarżeniami o molestowanie. Pierwsze pojawiły się w 2012 roku. Dwóch masażystów twierdziło, że mieli intymne relacje z Travoltą. I choć ich zarzuty zostały odrzucone przez sąd, dwa lata później o to samo gwiazdor został oskarżony przez pilota. „To przekleństwo każdej gwiazdy. Chodzi po prostu o ludzi, którzy chcą pieniędzy” - kwitował wówczas oskarżenia w rozmowie z „The Daily Beast” Travolta.

Kolejny cios dotknął aktora w 2020 roku, gdy po dwuletniej walce z rakiem, w wieku 57-lat zmarła jego ukochana żona Kelly, z którą był związany od 29 lat. Travolta milczał po tym przez rok. Dopiero w rozmowie z hiszpańskim wydaniem magazynu „Esquire” opowiedział o swojej żałobie. „Czułem się przesiąknięty bólem wszystkich innych tak, że aż nie wiedziałem, co robić. Najważniejszą rzeczą, jaką możesz zrobić, aby pomóc innym w żałobie, to pozwolić im żyć w niej i nie komplikować tego” - wyjawił.

Po udziale w blisko 80 produkcjach Travolta mógłby z powodzeniem zwolnić i oddać się swojej pasji, jaką jest lotnictwo. Jednak on ma jeszcze jedno aktorskie marzenie, chciałby zagrać złoczyńcę w filmie o Bondzie. Gwiazdor zgłosił nawet swoją kandydaturę bezpośrednio do producentki filmów o agencie 007, Barbary Broccoli. Choć ona uznała to za świetny pomysł, rola złoczyńcy wciąż pozostaje jedynie marzeniem aktora. (PAP Life)

ep/