Leszek Cichy: góry kształtują charakter, nawet jeśli jest to 15-metrowa ściana [WYWIAD]

2024-08-10 09:40 aktualizacja: 2024-08-12, 11:30
Leszek Cichy. Fot.  PAP/Roman Jocher
Leszek Cichy. Fot. PAP/Roman Jocher
Leszek Cichy, pierwszy zimowy zdobywca Everestu (wraz z Krzysztofem Wielickim), jest zachwycony sukcesami Aleksandry Mirosław, mistrzyni olimpijskiej w wspinaczce sportowej na czas i Aleksandry Kałuckiej, brązowej medalistki. "Jestem pełen podziwu dla obydwu, także dla ich trenerów" - powiedział PAP.

PAP: Jak pan, alpinista, który razem z Krzysztofem Wielickim jako pierwsi ludzie w historii weszli zimą na najwyższy szczyt globu - Mount Everest (8848 m), pierwszy Polak zdobywca Koronę Ziemi (1999 r.), czyli najwyższych szczytów siedmiu kontynentów, patrzy na wspinaczkę sportową i to, co się stało w Paryżu, czyli złoto i brąz dla Polski?

Leszek Cichy: Jestem 'za' dyscypliną, konkurencją, choć to zupełne przeciwieństwo himalaizmu i w środowisku były i są różne opinie. Jestem zachwycony, ogromne gratulacje dla obydwu dziewczyn, także dla ich trenerów, bo to była ogromna praca, ciężka praca. Ważna jest tu psychika, tak jak w górach najwyższych. Można powiedzieć, że góry, nawet te +sztuczne+ kilkunastometrowe ściany kształtują charakter. Coś tu jest z tej polskiej zadziorności i +parcia do góry+, do osiągnięcia celu, która pchała nas himalaistów w góry najwyższe, a potem także na wyprawy zimowe, w których byliśmy prekursorami w świecie alpinizmu.

PAP: Pana związki z wspinaczką sportową to jednak nie Paryż czy Tokio, ale znacznie wcześniejszy okres...

L.C.: Tak, przez przypadek... Himalaizm, alpinizm nie mieścił się nigdy i nie mieści w kategorii olimpizmu, ale gdy w 2016 roku pojawiła się szansa na tę dyscyplinę jako pokazową w Rio de Janeiro, bo przecież do rodziny olimpijskiej została przyjęta właśnie podczas igrzysk w Brazylii, to jakieś pół roku wcześniej PZA został włączony do krajowej rodziny sportów olimpijskich. Prezesem był wówczas Piotrek Pustelnik, ja wiceprezesem. On z jakiś powodów nie mógł być obecnym na posiedzeniu PKOl, a powinien być formalnie delegatem prezes, więc ja, nieco przypadkowo zostałem tym reprezentantem-delegatem.

- To była dla mnie historyczna chwila, bo przecież my alpiniści nie konkurowaliśmy na stadionach, nie biliśmy rekordów, choć była rywalizacja: pierwsze wejścia na dziewicze szczyty, pierwsze zimowe wejścia na ośmiotysięczniki. Nie dało się tego jednak klasyfikować. Owszem, suma wspinaczek przedstawicieli danego kraju dawała pozycję w federacji sportów alpejskich, ale to wszystko.

PAP: A początki takiej namiastki rywalizacji na sztucznej ścianie były w pana czasach na skałkach?

L.C.: Można to tak nazwać. Pierwsi zawody na Krymie - na szybkość i trudność organizowali Rosjanie. Ale to były naturalne skałki, zresztą jeździli tam Polacy, np. Alek Lwow. Trudno o jednak porównywać. Stawianie sztucznych ścian sprawiło, że można porównywać ze sobą osiągniecia zawodniczek i zawodników, a to jest bardzo widowiskowe.

PAP: Himalaiści, alpiniści zawsze jednak stronili od tego widowiska. Wyprawy, szczególnie w drugiej połowie XX wieku, przy skromnych możliwościach komunikacyjnych, odbywały się poza 'publicznością', a o sukcesie czy niepowodzeniu dowiadywano się po powrocie... Jak więc pan patrzy na dzisiejszą rywalizację na oczach tłumów?

PAP: Szczerze mówiąc na początku wspinaczka na czas wydawała mi się... dziwna. Dlaczego? Bo układ chwytów jest zawsze taki sam. Wydawało mi się czymś sztucznym ściganie się +na pamięć+. Jest to jednak bardzo widowiskowe i emocjonujące, co pokazały już igrzyska w Tokio. W Paryżu było bardzo gorące przyjęcie przez kibiców, zresztą nie tylko konkurencji wspinania na czas. To coś niebywałego. Przecież te sześć tysięcy kibiców pod Paryżem to nie byli sami znawcy wspinania, alpinizmu. Kibiców przyciągnęła widowiskowość i jasne zasady klasyfikacji: wygrasz bo jesteś szybszy, lepiej rozwiązujesz problem, jesteś lepszy technicznie czy zaliczysz więcej chwytów w boulderingu.

- Dla mnie najbardziej zbliżona do idei alpinizmu jest wspinaczka na trudność. Widzę tu analogie do tego, co robimy może nie w Himalajach na wielkich ścianach, ale w Tatrach i Alpach - szukamy rozwiązania, czyli drogi przejścia. Na każde zawody we wspinaczce na trudność mamy przygotowany inny układ chwytów, a zawodnicy sami oglądają ścianę i rozwiązują problemy. Co więcej nie mogą patrzeć, jak wspina się rywal. 

PAP: W Tokio medale przyznawano w kombinacji, czyli czasówce, na trudność i boulderingu, a Aleksandra Mirosław była wówczas czwarta. Rozbicie na dwie konkurencje, wspinanie na czas oraz dwubój dało Polsce medalowe szanse, wykorzystane zresztą w 110 procentach przez dwie Ole. Uważa Pan za właściwe mnożenie konkurencji?

L.C.: Generalnie konkurencji olimpijskich jest za dużo, to się wszystko trochę rozmywa, ale w tym przypadku rozbicie kombinacji jest właściwe. Trudno porównywać pokonywanie określonych trudności oraz bouldering z czasówkami. Tu pracują inne mięśnie, jest inna taktyka, uwarunkowania psychologiczne.

PAP: Finały z udziałem Polek dostarczyły panu chyba wielkich emocji, skoro jest pan tak pozytywnie nastawiony do nowej dyscypliny wywodzącej się z alpinizmu?

L.C.: Jestem zachwycony jedną i drugą Olą. Spisały się super. Osiągnęły maksimum tego, co można było. Chinka, finalistka i rywalka Aleksandra Mirosław, była jednak chyba nie do pokonania przez Olę Kałucką. Jestem pełen podziwu dla złotej Oli. Bo być faworytem to jedno, a unieść ten ciężar to drugie. Potrzeba charakteru! Obie dziewczyny pokazały 'górski' charakter: zadziorność, zaciętość. Góry kształtują charakter, nawet jeśli jest to 15-metrowa ściana. Może one obydwie w góry nie jeżdżą, ale charakter mają 'górski'.

PAP: Wspinaczka sportowa jest pana zdaniem kontynuacją alpinizmu czy nie?

L.C.: Pewien etap himalaizmu, tego dziewiczego, zdobywczego, rozwiązywanie problemów w Alpach, a przede wszystkim w górach najwyższych Himalajach i Karakorum skończył się. Nie ma już ośmiotysięczników niezdobytych zimą (Polacy weszli na 10 spośród 14 takich szczytów jako pierwsi na świecie - PAP), teraz jest turystyka himalajska, szczyty są zaporęczowane. Oczywiście jest prawie 300 niezdobytych siedmiotysieczników, ale kto spoza naszego środowiska się tym interesuje, czy potrafi wymienić ich nazwy? Kto zna dziewicze ściany sześciotysieczników? To nie budzi zainteresowania społeczeństwa, w tym sponsorów, a wyprawy na takie dziewicze szczyty są nadal bardzo drogie. Wspinaczka sportowa na stadionie to naturalna kolej rzeczy, choć przyznam, że starsi himalaiści, jak pionier zimowego zdobywania gór najwyższych Andrzej Zawada był zniesmaczony nawet tymi zawodami na szybkość na skałkach... Moje pokolenie, ja, patrzę na to inaczej. Nic nie znosi próżni, a himalaizm w wydaniu odkrywczym wyczerpał się, więc teraz jest czas na coś nowego.

PAP: Czyli widzi pan po dwóch medalach w Paryżu zalążek nowych, polskich sukcesów 'na ścianach' świata?

L.C.: Tak, to może być to kolejna polska specjalność, jak niegdyś zimowy himalaizm. Wiem, że w Lądku Zdroju, gdzie tradycyjnie odbywa się od dekad Festiwal Górski im. Andrzeja Zawady, ma powstać centrum wspinaczkowe, nie tylko dla treningów wspinaczki na czas, ale i dwóch pozostałych konkurencji. Po sukcesach paryskich na pewno będzie wzrost zainteresowania tym sportem wśród dzieci, młodzieży. Oczywiście, do wychowania mistrza daleka droga, ale ważny jest jak najszerszy nabór, zainteresowanie, także sponsorów. Widzę we wspinacze sportowej potencjał. Jest bardzo widowiskowa, od razu uzyskuje się poklask, nie tylko wśród kolegów, znajomych, czyli coś, czego nie było w wyprawach w góry wysokie. Dziś młodzi są nastawieni właśnie na taką rozpoznawalność, tego oczekują. Wspinaczka sportowa może stać się dla Polski medalodajną dyscypliną olimpijską w przyszłości.

Rozmawiała Olga Miriam Przybyłowicz (PAP)

kgr/