Wolontariusz w ciągu doby wykonał 20 kursów samochodem, by wywieźć ludzi spod ostrzału w Hostomelu

2022-05-05 09:31 aktualizacja: 2022-05-05, 17:56
Fot. PAP/EPA/OLEG PETRASYUK
Fot. PAP/EPA/OLEG PETRASYUK
W ciągu doby wykonałem 20 kursów samochodem, by wywieźć ludzi spod ostrzału w Hostomelu; to był dopiero początek trudnego procesu ewakuacji cywilów - mówi PAP Wowa, przedsiębiorca, który na początku rosyjskiej inwazji zorganizował ewakuację ponad 300 osób z Buczy, Hostomela oraz pobliskich wsi.

"Mam firmę budowlaną zatrudniającą 60 osób z okolic Hostomela. Gdy rozpoczęło się bombardowanie oddalonego o niecały kilometr od centrum miasta lotniska, ludzie wpadli w panikę. Otworzyłem piwnice firmy i zacząłem ściągać tam znajomych i pracowników – łącznie około 70 osób" - mówi PAP Wowa, wspominając początek rosyjskiej inwazji. "Na początku nie wiedzieliśmy, co robić. Panowało przekonanie, że atakowane będą jedynie cele militarne, więc siedzieliśmy w naszym schronie. Szybko okazało się jednak, że jesteśmy w błędzie i musimy działać" - dodaje.

Mężczyzna wyjaśnia, że o istnieniu względnie bezpiecznego miejsca - opuszczonego przez studentów uniwersytetu w Buczy - poinformował go przyjaciel. "Sam przewóz ludzi z Hostomela do Buczy był bardzo niebezpieczny. Rosjanie zajęli już wtedy lotnisko, w mieście kręciło się wielu żołnierzy, a nasi próbowali odbić ten strategiczny punkt, więc nad miastem latało mnóstwo pocisków i ciągle słychać było strzały" - tłumaczy Wowa.

"Na autach był napis 'dzieci', ale to nic nie dało"

Rozmówca PAP przyznaje, że transport do Buczy "nie miał żadnej obstawy, nie był też z nikim uzgadniany". "Przewoziłem tych ludzi swoim autem, osobówką; w ciągu jednego dnia wykonałem 20 kursów" - mówi, pokazując ślady po kulach na samochodzie. "Po tym, gdy wywiozłem osoby, z którymi ukrywałem się w schronie, rozpoczęły się telefony od innych ukrywających się w Hostomelu i okolicach ludzi. Zacząłem jeździć po domach i ściągać ich do buczańskiego uniwersytetu – to wszystko zajęło mi trzy dni. W budynku uniwersytetu schroniło się ostatecznie ponad 300 osób" - opowiada mężczyzna.

Zapytany o to, jak wyglądała ewakuacja z samej Buczy, odpowiada: "Na oficjalną informację zapewniającą nam bezpieczny przejazd czekaliśmy dziesięć dni". "Ewakuacja była ustalona na poziomie rządowym pomiędzy Ukrainą i Rosją, ale Rosjanie i tak ostrzelali pierwsze wyjeżdzające z okolicy samochody. Oznaczyliśmy auta białymi flagami, napisami "dzieci", ale to nic nie dało" - dodaje.

"Oczywiście byli ludzie, którzy pozostali w swoich domach czy piwnicach i z nimi też byliśmy w kontakcie. Gdy nadarzyła się szansa na wyjazd, zdzwanialiśmy się i koordynowaliśmy przejazd z jednego punktu zbiórki" - mówi.

"Chcieli nas zastraszyć, żebyśmy nie wyjeżdżali" 

Wowa wspomina, że cały proces trwał kilka dni. "Rosjanie strzelali później co pewien czas do niektórych samochodów, wiele osób zginęło - chcieli nas zastraszyć, żebyśmy nie wyjeżdżali" - mówi. "Wyjazd był straszny, ale o wiele gorsze byłoby zostanie tutaj. Ludzie naprawdę się tego bali i byli skłonni podjąć ryzyko ewakuacji, wiedząc nawet o porozrzucanych wokół dróg ciałach" - tłumaczy.

Pochodzący z Buczy Sasza - który opuścił okolicę podczas drugiej próby ewakuacji - opowiada PAP, że w czasie rosyjskiej okupacji obszar niemal całkowicie pozbawiony był łączności ze światem zewnętrznym. "Potrzebny do koordynacji naszych działań zasięg dostępny był tylko w jednym punkcie położonym pomiędzy domami zajętymi przez najeźdźców. Nie mieliśmy innego wyjścia jak zakradać się tam i próbować połączyć ze znajdującymi się w Kijowie wolontariuszami" - wspomina.

Jeden z zajętych na obrzeżach Buczy domów należy do Nikity. "Chociaż w domu działa kuchnia, gotowali na ogródkowym grillu, próbowali korzystać z sauny, ale nie wiedzieli, jak ją uruchomić" - tłumaczy mężczyzna, oprowadzając reportera PAP po zdewastowanym przez Rosjan domu. "Na ścianach i telewizorze wymalowali sprayem literę "V" - dodaje.

"W oczach tych żołnierzy widać było przerażenie"

Po ewakuacji zebranych w piwnicy uniwersytetu w Buczy ludzi Wowa zaangażował się w transport chorych i rannych pozostawionym bez kierowców ambulansem. "Pojazd, którym jechałem razem z przyjacielem, został pewnego dnia zatrzymany przez Rosjan. Kazali nam wysiąść, a do auta zaczęli strzelać - przebili opony i podziurawili karoserię. Nam kazali złożyć ręce za głową i czekać. Przepytywali nas: co robimy, gdzie jeździmy; powiedzieliśmy, że rozwozimy leki i rannych. Po chwili kazali nam się odwrócić i uciekać tak szybko, jak potrafimy" - opowiada PAP mężczyzna.

"W oczach tych żołnierzy widać było przerażenie, jedynie to udało mi się dostrzec i zapamiętać" - dodaje Wowa.

Z Hostomela Jakub Bawołek (PAP)

mmi/