PAP: Pana powieści na ogół wywołują u czytelników silne emocje, ale po raz pierwszy, w przypadku powieści „Sąsiednie kolory” miałam ciarki, jak przy czytaniu jakiegoś thrillera. Tyle w niej tajemnic, ale i miłości, i cierpienia…
Jakub Małecki: Jest pani jedną z pierwszych osób, które przeczytały tę powieść, dlatego z dużym niepokojem czekałem, co Pani o niej powie. Po ukończeniu książki zawsze zastanawiam się, jak właściwie będzie się ją czytać, jakie wrażenie pozostawi ona w czytelnikach. Mam zwykle wiele wątpliwości i dopóki nie poznam kilku pierwszych opinii, chodzę niespokojny. A co do tych „ciarek”, to bardzo się cieszę - moim marzeniem jest pisać o rzeczach subtelnych, takich „naszych”, zwyczajnych, zza okna, ale w taki sposób, żeby czytelnik aż się trząsł z emocji. Dlatego bardzo mi miło, że tak pani odebrała tę powieść.
PAP: Tu każdy człowiek nosi w sobie jakąś tajemnicę, nawet małe dziewczynki, nastoletni chłopiec czy szalona Leokadia.
J.M.: Ale nie wydaje mi się, żeby w życiu było bardzo inaczej. Ja przynajmniej tak to odczuwam. Chyba nie było takiego przypadku, żebym poznał drugiego człowieka naprawdę blisko i odkrył, że on nic w sobie nie nosi, nic nie chowa. Zastanawiam się teraz, jaki to musiałby być człowiek, który nie ma żadnej tajemnicy, żadnego wewnętrznego zakamarka tylko dla siebie. Może byłby zupełnie przezroczysty, przewidywalny, ale wyobrażam sobie, że równocześnie mógłby to być człowiek najbardziej z nas wszystkich szczęśliwy.
PAP: Szczególnie ciekawa jest para bohaterów: Diabeł, człowiek na marginesie społeczeństwa i jego pies – Bóg.
J.M.: Jest w tej książce scena, kiedy jeden z bohaterów powieści, Mikołaj, stoi na moście i patrzy na tego właśnie mężczyznę i jego psa, powoli oddalających się w stronę miasta. Czytelnik wie, jakie imię i nazwisko nosi mężczyzna, i skąd się przy nim wzięło to zwierzę, a jednak z perspektywy Mikołaja to jest Diabeł kroczący mostem i Bóg drepczący posłusznie u jego boku. Lubię pisać w taki sposób, żeby się wciąż poruszać pomiędzy różnymi „prawdami” i punktami widzenia. Tak jak w „Dygocie” bohater skazany przez życie na przegraną nosił imię symbolizujące zwycięstwo, czyli Wiktor, tak tutaj, w „Sąsiednich kolorach”, to Diabeł jest jedyną postacią, która ma odwagę wymierzyć sprawiedliwość.
PAP: To także powieść o tęsknocie: za miłością, za kobietą, która odeszła. Można też, jak pan pisze, umrzeć z tęsknoty…
J.M.: Wie pani, kiedyś zastanawiałem się, co się dzieje z ogromnymi ludzkimi namiętnościami, kiedy człowiek nagle się kończy. Istnieje prawo zachowania energii, które mówi, że żadna siła nie znika, ewentualnie przenosi się dokądś, albo zmienia w coś innego, i wyobrażałem sobie, czy czasami nie zachodzi coś, co moglibyśmy nazwać prawem zachowania uczuć. Jeden z moich bohaterów w pewnym momencie stwierdza, że w zasadzie rozumie to, że człowiek może tak z dnia na dzień zniknąć, ale że to wszystko, co w nim pulsowało, te wielkie miłości, tęsknoty, że to miałoby również tak po prostu zgasnąć, to wydaje mu się niemożliwe. Właśnie od tego zaczęła się cała ta książka, od pytania, co się dzieje z naszymi najsilniejszymi uczuciami, kiedy nas już nie ma.
PAP: W tej, obserwowanej przez pana, małej społeczności, aż roi się od dziwaków. Jest tu np. lekarz, który leczył wszystkie choroby tańcem, i jak się okazuje, miał rację.
J.M.: Ten lekarz to jedna z moich ulubionych postaci w „Sąsiednich kolorach”, choć zdaję sobie sprawę, że on rzeczywiście przy pierwszym kontakcie może się wydawać zwariowany. Ale bardzo mi zależy, aby w moich książkach jak najmniej rzeczy pojawiało się tak o, z próżni, bez przyczyny, i tak samo jest tutaj – jeśli on uparcie leczy każdego tańcem, musi być po temu jakiś powód. Zresztą, ja mam chyba słabość do takich postaci – z pozoru niezrozumiałych, szalonych, ale pięknych w tym swoim szaleństwie i z każdą kolejną stroną bardziej dla czytelnika zrozumiałych. Marzy mi się, żeby po zakończeniu lektury ludzie mieli poczucie, że doktor Waldemar Stein był w zasadzie człowiekiem bardzo racjonalnym.
PAP: Jest to zapewne też książka o odwadze, odwagą musi się wykazać kilkoro bohaterów. Każe im pan także zmierzyć się z Diabłem, co nie jest łatwe.
J.M.: Moim zdaniem najpiękniejszą cechą, jaką można posiadać, jest odwaga. Kiedyś myliłem prawdziwą odwagę z odwagą uliczną, i jako nastolatek byłem przekonany, że jeśli przełamię strach przed na przykład bójkami na osiedlu to będę wtedy bezpieczny, pewny siebie, spokojny. Szybko okazało się, że taka odwaga jest na nic, że jedyną odwagą, o jaką warto się starać, jest ta, która nam pozwala godzić się z rozmaitymi wyrokami losu, podejmować kolejne próby po porażkach, akceptować niedoskonałości swoje i innych. Mój tata jest na przykład takim człowiekiem – cokolwiek by mu nie spadło w życiu na głowę, on to po prostu zaakceptuje bez żadnego żalu ani wyrzutów do świata, i będzie żył dalej.
PAP: Pójście do Diabla po pomoc to desperacja. Czy chce pan pokazać, że człowiek w wielkiej potrzebie potrafi wyzbyć się lęku i zrobić coś wbrew sobie?
J.M.: Pewnie wielu z nas doświadczyło w życiu czegoś podobnego. Wydaje mi się, że jedną z takich rzeczy, które wydają nam się absolutnie nie do przejścia, a jednak prędzej czy później przydarzają się większości z nas, jest konieczność zajęcia się drugą osobą w sensie takim pielęgniarskim, toaletowym. Ja sam byłem przekonany, że coś takiego mnie przerasta, a kiedy znalazłem się w tej sytuacji, okazało się, że jakoś dałem radę. Wydaje mi się, że chyba w każdej mojej książce ktoś się nagle odnajduje w sytuacji, która go powinna teoretycznie zmiażdżyć. Ciekawe jest – w literaturze - obserwować, kto się jak zachowa w takiej chwili. Tchórz okazuje się bohaterem, ofiara zmienia się w kata i tak dalej. I ja w życiu miałem kilka takich chwil, że później pomyślałem sobie: „To ja naprawdę jestem taki?”
PAP: Pisze pan też o niezwykłej więzi. Taką niezwyczajną parę tworzy Leokadia i kormoran, niezwykły zabieg literacki.
J.M.: Bardzo dziękuję. Ten pomysł zaczął się od prawdziwej relacji człowiek-kormoran, którą miałem okazję kiedyś zaobserwować. Poza tym ja uwielbiam zwierzęta, wszystkie, od najmniejszych po największe, i nie stawiam właściwie żadnej kreski pomiędzy ludźmi a nie-ludźmi. Dlatego dość naturalnie przychodzą mi do głowy takie postaci jak Bóg czy kormoran, i ich „relacje” z innymi bohaterami książki. Przyznam się pani, że te kilka zdań, kiedy Leokadia biegnie przez wysoką trawę i krzyczy do kormorana, pisałem więcej razy niż jakąkolwiek inną partię książki. Tak bardzo zależało mi, żeby ona była idealna, żeby wywoływała jak najwięcej emocji.
PAP: Czy pana książka daje odpowiedź na pytanie, jaki jest nasz świat i jacy my jesteśmy?
J.M.: Ja całkiem szczerze myślę, że nic nie daje takiej odpowiedzi. (PAP)
Rozmawiała: Dorota Kieras
kw/