„Rozpaczamy z powodu działań Niemiec, ale to, co przeżyliśmy na Wschodzie pod rządami Stalina, jest trudne do opisania. Byliśmy torturowani, głodzeni i męczeni, a na śmierć czekaliśmy w bólu” – opisuje swe przeżycia Knapczyk.
Jej rodzina mieszkała niedaleko Lwowa, w kolonii Niedźwiednia, w powiecie Żółkiew. We wrześniu 1939 r. struchleli, bo żyli wcześniej pod zaborem, a minęło ledwie 21 lat i znowu rozgorzała wojna. Niemcy byli na tych terenach niecałe trzy tygodnie.
„Sowieci zaatakowali Polskę 17 września. Czołgi jechały jeden za drugim w dzień i noc. Od ich przejazdu trzęsły się domy. Sowietow witali mieszkający w okolicy Ukraińcy. Biegli za czołgami z kwiatami. Pomagali Rosjanom i pokazywali, gdzie kto mieszka i czym się zajmuje. Rosjanie zaczęli chodzić po naszej kolonii i aresztować ludzi. Życie na naszej kolonii zamarło” – wspomina 96-letnia Knapczyk. Zapewnia, że pamięta wszystko, jakby wydarzyło się wczoraj.
„Zajęcia w szkole zaczęły się dopiero pod koniec października. Przed wojną na ścianach wisiały portrety marszałka, kilku generałów, papieża. Była flaga polska. Kiedy weszliśmy po rozpoczęciu wojny do klasy, był Lenin, Stalin, a także inny nauczyciel. Wcześniej zaczynaliśmy lekcje od modlitwy, nowy nie uczył ani polskiego, ani historii, tylko o dobrodziejstwach Związku Sowieckiego” – wylicza 13-letnia wówczas uczennica.
10 lutego 1940 roku Rosjanie przyszli do domu dziewczynki i zmusili rodzinę do opuszczenia go w pół godziny. Odebrali rodzinie wartościowe rzeczy, przewieźli do Lwowa i załadowali do zwierzęcych wagonów. Poganiali ich bagnetami, spieszyli się, bo chcieli jechać po następną grupę.
„Wchodzić prędzej polskie świnie. Wchodzić polskie burżuje wykrzykiwali. Wagony były brudne i śmierdzące nie do wytrzymania. Do naszego Rosjanie załadowali może 60-70 osób. Pośrodku stał piecyk, a z boku dziura służąca za ubikację. Wszystko było zabrudzone przewożonym wcześniej owsem i kurzymi odpadami” – wspomina Knapczyk.
Były rekordowe mrozy. Czekali dwa dni zanim Sowieci zapełnili wszystkie wagony. Mówili, że w całym pociągu było dwa tysiące ludzi, a na Sybir skierowano w sumie 110 pociągów.
„Kiedy ruszyliśmy mamusia zaczęła śpiewać ,,Kto się w opiekę odda Panu swemu". Jak wszyscy się dołączyli, wydawało się, że wagon się roztrzaska od tych dźwięków” – opowiada Sybiraczka.
Uważa podróż za prawdziwą gehennę. Był głód. Dostawali na cały dzień trochę okropnie tłustej zupy i wodę.
„Maleńkie dzieci bez pieluch, odparzone krwawiły, miały rany prawie do kości. Nie można się było umyć ani nic wyprać. Było potwornie ciasno i prawie nie sposób się było obrócić na drugi bok. Spaliśmy na brudnej podłodze i nakrywaliśmy się pierzyną, żeby nie zamarznąć z zimna. Włosy przymarzały do ściany. Smród był przerażający” - zapamiętała.
W tym samym wagonie, gdzie była, z ojcem, matką, bratem i kilkoma siostrami jechała sąsiadka z trojgiem dzieci w wieku od trzech tygodni, do czterech lat. Chorego męża Sowieci zostawili w domu.
„Cała trójka zmarła i matka musiała je wyrzucić z wagonu przez dziurę. Było to przerażające, nie do uwierzenia. Wciąż mam to w oczach. Starszych, którzy umierali nie dało się wyrzucać przez dziurę. Zatrzymywali pociąg w polu i wypychali z wagonów” – opowiada ze łzami Knapczyk.
Wspomina, że do obozu na Syberii nad rzeką Jenisej w Kraju Krasnojarskim dotarli po ok. pięciu tygodniach, na Wielkanoc. Z Krasnojarska szli 300 km przez sześć dni lodem na Jeniseju od świtu do zmroku. W nocy trafiali do kołchozów. Było przeraźliwie zimno. Temperatura dochodziła do minus 50 stopni.
„Nie mieliśmy na Wielkanoc ani okruszyny chleba. Wsadzili nas do śmierdzących, wilgotnych baraków zbudowanych chyba jeszcze dla zesłańców z powstania styczniowego. W małych kajutkach na każdej pryczy obliczonej na sześć osób, było nas na początku dziesięcioro. Rzuciły się na nas prusaki i inne insekty. Wpadały do uszów, do włosów, gdzie się dało. Myśleliśmy, że zwariujemy” – mówi Knapczyk.
Jak dodaje ojca Sowieci skierowali do pracy przy paleniu drzewa na węgiel. Brata, dwie siostry i szwagra przydzielili do prymitywnej kopalni złota, gdzie pracowali w wodzie. A ona z jedną sióstr od rana do wieczora cięły na śniegu drzewo.
„Pracowało się po 10-12 godzin, bez żadnych wolnych dni. Mnie szybko zwolnili. Byłam bardzo młoda, mało wydajna i szkoda im było piły. Mamusia zajmowała się dwoma młodszymi siostrami. Dawali nam trochę kaszy i 80 uncji chleba raz na dzień. Czasem zabili niedźwiedzia, konia, albo renifera. Na szczęście byliśmy przy czystej rzece z mnóstwem ryb. Utrzymywały nas przy życiu” – wyjaśnia Sybiraczka.
Przebywali tam półtora roku. Byli pozbawieni wszelkich wiadomości z zewnątrz.
„Kiedy nas wypuścili po porozumieniu pochłoniętego wojną z Niemcami Stalina z Sikorskim myśleliśmy, że jedziemy do domu do Polski. Kazano nam jechać do Samarkandy w Uzbekistanie. Trudno opisać jaka wybuchła rozpacz. Płakał tatuś, mama, musieliśmy znowu jechać w nieznane” – mówi Knapczyk, obecnie naczelna prezeska Korpusu Pomocniczego Pań przy Stowarzyszeniu Weteranów Armii Polskich.
Z Uzbekistanu Knapczyk trafiła do Indii, Pakistanu, Iranu, Tanzanii, a w końcu do Wielkiej Brytanii, skąd z mężem przeprowadziła się do USA w roku 1959. Straciła rodziców siostrę i dwóch braci.
Knapczyk spisała swoje wspomnienia w książce „Śladami losów przez cztery kontynenty” wydanej po polsku i po angielsku. Chciałaby, żeby ktoś pomógł w wznowieniu wyczerpanego polskiego wydania - powiedziała PAP. Od 35 lat o przeżyciach wojennych opowiada w szkołach polskim i amerykańskim dzieciom.
Z Nowego Jorku Andrzej Dobrowolski (PAP)
nl/