Adam Bielecki: czuję radość, że podjęliśmy ryzyko dla żywego człowieka [WYWIAD]

2023-04-22 14:53 aktualizacja: 2024-11-23, 10:11
Anurag Maloo. Fot. PAP/EPA/NARENDRA SHRESTHA
Anurag Maloo. Fot. PAP/EPA/NARENDRA SHRESTHA
Pojawiła się olbrzymia ekscytacja, radość, ale też pośpiech, żeby jak najszybciej odtransportować poszkodowanego na powierzchnię, po to aby jak najszybciej odesłać go pod opiekę lekarską – powiedział PAP.PL himalaista Adam Bielecki, uczestnik akcji ratunkowej na Annapurnie. 

PAP.PL: Jak doszło do tego, że razem z Mariuszem Hatalą uczestniczyliście w ratowaniu życia zaginionego na Annapurnie wspinacza Anuraga Maloo?

Adam Bielecki: Na Annapurnie odbywał się atak szczytowy na drodze normalnej, w którym wzięło udział kilkadziesiąt osób z kilku ekip. My z Mariuszem byliśmy osamotnieni w dolinie prowadzącej pod północno-zachodnią ścianę góry. Podjęliśmy wtedy próbę wytyczenia nowej drogi na tej ścianie. Gdy zeszliśmy do bazy, wszystkie osoby biorące udział w ataku szczytowym zjechały już na dół. Poleciały do Katmandu lub zeszły do okolicznych miejscowości. Opuszczaliśmy bazę pełną ludzi i gwaru oraz hałasu latających helikopterów. Wróciliśmy do całkowicie opustoszałego miejsca, gdzie oprócz nas przebywa właściwie tylko jedna lokalna wyprawa. W naszej mesie byliśmy jedynymi obcokrajowcami, chwilowo jesteśmy tutaj tylko z kucharzem i jego pomocnikiem.

PAP.PL: Zdawaliście sobie sprawę z tego, czego możecie się spodziewać?

A.B.: Nie wiedzieliśmy właściwie, jak ten atak szczytowy przebiegał i jak to wyglądało, bo nie było kogo podpytać. W takich okolicznościach  przyleciał helikopter. Dawa Szerpa jeden z szefów agencji Seven Summit Treks poprosił nas o wzięcie udziału w akcji. Miała na celu znalezienie i jak wtedy zakładaliśmy, wydobycie ciała hinduskiego himalaisty Anuraga, który zginął podczas zejścia z wierzchołka Annapurny. Pomiędzy obozem drugim i trzecim, w bardzo niebezpiecznym, narażonym na lawiny miejscu, wpadł on do szczeliny lodowej. Będąc wśród osób, które mogły podjąć się takiego wyzwania, zgodziliśmy się i kolejnego dnia o godzinie szóstej podlecieliśmy helikopterem nieco powyżej obozu drugiego. Lecieliśmy w trzech turach. Oprócz nas w akcji wzięło udział jeszcze pięciu nepalskich ratowników: Lakpa Nurbu Sherpa, Chhepal Sherpa, Dawa Nurbu Sherpa, Lakpa Sherpa oraz Tashi Sherpa. 

PAP.PL: Jak przebiegała akcja ratunkowa?

A.B.: Czekało nas jeszcze około dwadzieścia minut podejścia do miejsca wypadku.  Założyliśmy dwa stanowiska na brzegu szczeliny brzeżnej, czyli takiej, która tworzy się pomiędzy lodowcem a ścianą. Z jednego ze stanowisk wjechałem w głąb szczeliny. Była olbrzymia, można powiedzieć wielopiętrowa. Dopiero po około godzinie znalazłem tego wspinacza. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, ale też wielkiej radości i ekscytacji okazało się, że zdradza oznaki funkcji życiowych. Oddychał, źrenice reagowały na światło, kilka razy jęknął i się poruszył. 

PAP.PL: Akcja wydobycia ciała przerodziła się w ratowanie życia?

A.B.: Wtedy zupełnie zmieniło się nasze podejście do całej sytuacji. Pojawiła się olbrzymia ekscytacja, radość, ale też pośpiech, żeby jak najszybciej odtransportować poszkodowanego na powierzchnię. Żeby mógł jak najszybciej znaleźć się w szpitalu. Dotarł do mnie jeszcze jeden Nepalczyk, Tashi Szerpa. Mariusz, który został na powierzchni, wmontował system wyciągarki linowej. W ten sposób, z pomocą Szerpów, wyciągnęli Anuraga. Ja równolegle na innym systemie linowym wspinałem się obok, żeby  nawigować Anuraga przez tę szczelinę.  Udało nam się wydobyć go na powierzchnię, został przetransportowany do szpitala.  Na koniec jeszcze góra pogroziła nam palcem. Tashi, który został na dnie szczeliny i miał z niej wyjść po mnie, został przysypany przez małą lawinkę. Utknęła nam lina, której nie odzyskaliśmy. Tashi samodzielnie wydostał się ze szczeliny innym wylotem. 

PAP.PL: Teraz, gdy emocje nieco opadły, jakie są twoje odczucia po zakończonej akcji?

A.B.: Olbrzymia radość, że przyjechaliśmy i podjęliśmy ryzyko dla żywego człowieka. Jest teraz w rękach lekarzy, mamy nadzieję i gorąco trzymamy kciuki, żeby Anurag doszedł do siebie. 

PAP.PL: Miałeś moment zawahania?

A.B.: Wiadomo, że jak lecimy w ten najniebezpieczniejszy fragment, najbardziej niebezpiecznego ze wszystkich ośmiotysięczników to nie jest decyzja, która przychodzi lekko. Przed akcją ratunkową zastanawiałem się, czy chcę iść drogą normalną. Całe życie tego unikałem, uznając, że ta droga jest bardzo niebezpieczna, niewarta ryzyka. Koniec końców spędzam cztery godziny w jednym z najbardziej niebezpiecznych miejsc góry, czyli w strefie zagrożenia, w której wspinacze starają się przebywać jak najkrócej. Nie są to łatwe decyzje. Ale zawsze mówię, że nasz alpinizm, cała ta nasza gra zupełnie traci sens przy zagrożeniu zdrowia lub życia ludzkiego. Jego ratowanie zawsze powinno być priorytetem.

PAP.PL: Co najbardziej wpłynęło na powodzenie akcji?

A.B.: Mieliśmy z Mariuszem poczucie, że jesteśmy osobami, które mogą tę akcję przeprowadzić. Oczywiście, nie moglibyśmy zrobić tego samodzielnie.  Tak, jak Nepalczycy bez naszej wiedzy i umiejętności technicznych nie byliby w stanie Anuraga znaleźć i wydobyć ze szczeliny, tak my bez ich odwagi, determinacji i siły fizycznej nie dalibyśmy rady tego wykonać. Były to niezbędne elementy tej układanki. To jest sukces całego zespołu.

PAP.PL: Obecnie warunki atmosferyczne na Annapurnie nie są wam przychylne. Przerwanie własnej wyprawy i udział w akcji ratunkowej wpłynie na twoje dalsze plany eksploracyjne? 

A.B.: Jedyne, co może wpłynąć na dalszy przebieg wyprawy, to pogoda. W momencie, gdy rozmawiamy sypie śnieg, jest zawieja, zadymka śnieżna. Nie napawa to optymizmem. To zdecydowanie prognozy będą determinowały nasze plany. Sama akcja trwała około sześciu godzin. Oczywiście była wyczerpująca emocjonalnie, psychicznie, może też trochę fizycznie. Jednak jeśli chodzi o naszą kondycję fizyczną to jest ona świetna. Dobrze się czujemy, odespaliśmy, nawodniliśmy się. Wszystko, co potrzebne do wyjścia w góry jest, czekamy więc na odpowiednie warunki pogodowe. (PAP)

Rozmawiała Klaudia Grzywacz

kgr/js/