W kwietniu ruszył w Kosowie trzykrotnie odkładany spis powszechny, w którym po raz pierwszy w historii kraju poruszony zostaje także temat szkód wyrządzonych przez działania wojenne z końca lat 90. XX wieku. Największe ugrupowania polityczne lokalnych Serbów wezwały do jego bojkotu. Osobom odmawiającym udziału w spisie grożą kary do 2 tys. euro.
Przewidując efekt wezwań do bojkotu, rozmówca PAP zauważa, że "zostanie on w przeważającej mierze zbojkotowany, szczególnie na północy kraju". "Serbowie żyjący wgłębi kraju są bardziej zintegrowani z jego instytucjami oraz Albańczykami, stanowiącymi większość populacji Kosowa" - zauważa. Ostatni spis przeprowadzony w 2011 roku również został zbojkotowany przez Serbów zamieszkujących północ Kosowa.
Do odmowy udziału w spisie wezwała m.in. Lista Serbska - największa partia kosowskich Serbów, wspierana przez Belgrad. "To organizacja posiadająca duże wpływy, także mobilizująca strachem. Ma narzędzia, by wymusić bojkot spisu" - ocenia Bielamowicz.
Rozpoczęcie spisu skomentowały podmioty międzynarodowe, wzywając Prisztinę do "zwiększenia świadomości mniejszości zamieszkujących kraj". "Ważne jest, aby zrobić więcej, by zapewnić pełne informacje wszystkim społecznościom" - stwierdziła Organizacja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, zaznaczając, że "nie wszystkie dokumenty zostały przetłumaczone na oficjalne języki Kosowa".
Wyjaśniając przyczyny bojkotu Serbów, Bielamowicz zwraca uwagę na masowe migracje tej mniejszości. "Serbowie masowo opuszczają region, w którym brakuje inwestycji i perspektyw. Nie chcą też być "polityczną piłką" rozgrywaną przez Belgrad i Prisztinę" - mówi.
Na problem zwróciły również uwagę serbskie media. "Po ataku serbskich napastników na policję Kosowa w Banjskiej we wrześniu ubiegłego roku, po zakazie używania dinara, wprowadzeniu ruchu bezwizowego do krajów strefy Schengen, coraz więcej osób decyduje się na przeprowadzkę ze względu na coraz trudniejsze i niepewne życie" - napisał tygodnik "NIN".
"Należy zwrócić też uwagę na to, że Belgrad może chcieć wykorzystać bojkot w momencie, w którym wiele wydarzeń na arenie międzynarodowej zdaje się działać wbrew interesom Serbii" - podkreśla rozmówca PAP. "Kosowo zbliża się do członkostwa w Radzie Europy, ONZ pracuje nad rezolucją w sprawie ludobójstwa w Srebrenicy, która – zdaniem Belgradu – może doprowadzić do roszczeń o reparacje wojenne od Serbii. Belgrad może powoływać się na ewentualne niepokoje w Kosowie, by próbować zablokować postępy Prisztiny i straszyć Zachód" - wyjaśnia.
Komentując ewentualną możliwość wzięcia udziału Serbów w spisie ludności, Bielamowicz ocenia, że "funkcjonując w ramach państwa, na którego terytorium żyją, byłoby im po prostu łatwiej żyć".
Kosowo nie jest jedynym państwem Bałkanów, w którym spis ludności rozbudza emocje i prowadzi do politycznych czy społecznych niepokojów. "Gdyby temat spisu ludności pojawił się teraz w Bośni i Hercegowinie, mielibyśmy do czynienia z bardzo podobnym scenariuszem. Okazałoby się, że Chorwatów czy Serbów jest tam znacznie mniej, niż się uważa" - mówi PAP ekspert.
"W Czarnogórze z kolei pojawia się problem samoidentyfikacji, wpływający na kontrowersje wokół spisów ludności. W Serbii Czarnogórców postrzega się jako "najprawdziwszych Serbów", którzy przetrwali ciemne wieki panowania Imperium Osmańskiego. Rząd Serbii oraz partie serbskie w Czarnogórze apelują przy okazji spisów o deklarowanie się jako Serbowie, w myśl zasady "policzmy ilu nas jest i zobaczymy, kto powinien rządzić"" - mówi Bielamowicz."Inaczej niż w przypadku Kosowa, w Czarnogórze nikt nie bojkotuje spisu, a wręcz wzywa do udziału. Podział na Serbów i Czarnogórców nie jest tak wyraźny, jak podział na Serbów i Albańczyków, przez co dwie strony liczą, że ich naród przeważy" - wyjaśnia rozmówca PAP.Dodaje, że "skrajnie nacjonalistyczne środowiska serbskie postulują ponowne przyłączenie Czarnogóry do Serbii, jednak w dającym się przewidzieć scenariuszu głównym dążeniem jest doprowadzenie do wasalizacji Czarnogóry względem Serbii, a nie wymazania pomiędzy nimi granic".
Jakub Bawołek (PAP)
pp/