Jest autorem zdjęć do "Marii Callas" z Angeliną Jolie. Wyznał, że wiele nauczył się od polskich operatorów

2024-11-23 05:23 aktualizacja: 2024-11-24, 12:27
Edward Lachman. Fot. PAP/ EPA/PAUL BUCK
Edward Lachman. Fot. PAP/ EPA/PAUL BUCK
Dla mnie językiem kina nie są wyłącznie słowa, lecz obrazy. To niewerbalna forma komunikacji. Obrazy są jak muzyka – mają określony rytm - powiedział PAP Edward Lachman. Amerykański operator odbierze Nagrodę za Osiągnięcia Życia podczas 32. festiwalu EnergaCamerimage w Toruniu.

PAP: Jest pan częstym gościem festiwalu EnergaCamerimage, tegorocznym laureatem Nagrody za Osiągnięcia Życia. Co sprawia, że lubi pan wracać do Torunia?

Edward Lachman: Jeśli dobrze liczę, to już mój 21. raz tutaj. Właśnie wyszedłem z pokazu pierwszego filmu, z którym przed laty przyjechałem na Camerimage - "Daleko od nieba". To miejsce stało się moim duchowym, kulturalnym i filmowym domem. My, operatorzy, rzadko mamy okazję spotkać się w większym gronie. W trakcie tego wydarzenia jest to możliwe. Rozmawiamy o naszych nadziejach, marzeniach i frustracjach związanych z pracą. Festiwal stanowi forum dyskusji o tym, co ważne. Dla mnie językiem kina nie są wyłącznie słowa, lecz obrazy. To niewerbalna forma komunikacji. Obrazy są jak muzyka – mają określony rytm.

Ten festiwal honoruje naszą pracę. Dzięki niemu stworzyliśmy wspólnotę. Myślę o ludziach, których mi brakuje. Kiedyś zaprzyjaźniłem się z Witoldem Sobocińskim. Teraz znam jego wnuki. Poznałem Krzysztofa Ptaka, który zrealizował zdjęcia do "Ediego". Ale jest tutaj też wielu studentów, którzy dodają nam energii. Tym młodym ludziom bardzo zależy, by historie były opowiadane poprzez obrazy. Camerimage to międzynarodowe wydarzenie, więc oprócz produkcji amerykańskich można zobaczyć tu filmy europejskie i polskie. Właśnie do tych obrazów jest mi najbliżej.

PAP: Obok przypominanych w ramach retrospektywy "Daleko od nieba" i "Carol" Todda Haynesa, a także "Przekleństw niewinności" Sofii Coppoli pokazuje pan na festiwalu swoją najnowszą pracę – film "Maria Callas" Pablo Larraina z Angeliną Jolie w roli tytułowej. Dostosowanie stylu do tak wyrazistej bohaterki było wyzwaniem?

E.L.: Nie. Maria Callas mawiała: "scena to mój umysł, a opera to moja dusza". Opera była treścią jej życia. Starałem się stworzyć takie obrazy, które spowodują, że publiczność poczuje się, jakby siedziała w operze. Opera to fikcja, fantazja. Natomiast w melodramacie liczą się prawdziwe emocje. Myślałem więc, jak zbudować psychologiczny portret Callas. Wciąż powtarzam, że w filmie bardzo łatwo możemy objaśnić, gdzie jest bohater, ale znacznie trudniej jest wniknąć w jego psychikę. W literaturze jest dokładnie na odwrót. Nie potrzebujemy wielu słów, by opisać stan naszego umysłu. Więcej pracy wymaga opisanie tego, gdzie jesteśmy. Zawsze razem z reżyserem zastanawiamy się, jak znaleźć właściwą formę, metaforę, jakie emocje wprowadzą widza do wewnętrznego świata postaci.

PAP: Przygotowując się do pracy, wrócił pan do "Medei" Piera Paolo Pasoliniego, w której Callas zagrała tytułową rolę?

E.L.: Ona była filmowana również przez dokumentalistów. Materiałów wizualnych z udziałem Callas jest naprawdę wiele. Zaczerpnęliśmy z nich pomysł, jak stworzyć teksturę jej życia. Bo ono dla nas wszystkich pozostaje tajemnicą. Nigdy nie dowiemy się, kim była Maria Callas. Możemy jedynie spróbować pokazać, przez co przeszła. Zależało mi, by widzowie mogli wejść na chwilę w jej buty, doświadczyć tego, co mogła czuć w danych momentach.

PAP: Jest pan uważany za jednego z największych malarzy współczesnego kina. Tworzy najpiękniejsze filmowe portrety aktorów. Jak ważnym medium jest dla pana ludzka twarz?

E.L.: Mam malarskie wykształcenie, dlatego nigdy nie myślę o kolorach wyłącznie jako dekoracji. Wykorzystuję psychologię koloru. Artyści od wieków badali, z jakimi emocjami łączą się poszczególne barwy. W 1810 r. Johann Wolfgang Goethe napisał "Teorię kolorów". W latach 60. ukazała się książka "Interaction of Color" Josefa Albersa. W szkołach artystycznych uczy się, w jaki sposób kolory oddziałują na widza.

Zwykle pracuję z ciepłymi i chłodnymi barwami – błękitami, zieleniami, które budują napięcie. Oczywiście, każdy film to inny język wizualny, dlatego bardzo lubię oglądać różne style malarstwa. Na początku drogi zawodowej, kiedy realizowałem zdjęcia do "Rozpaczliwie poszukując Susan", bardzo ważny był dla mnie niemiecki ekspresjonizm. Wielokrotnie przyglądam się poszczególnym szkołom malarskim, by sprawdzić, co oddziałuje najmocniej w danym wypadku.

PAP: Co decyduje o tym, że znajduje pan z reżyserem wspólny język?

E.L.: Mówi się, że relacja reżysera i operatora przypomina małżeństwo. Tak daleko bym się nie posunął. Dla mnie reżyser to raczej partner do tańca. Słyszymy tę samą muzykę, a nasze kroki wzajemnie się uzupełniają. Szczęśliwie spotkałem na swojej drodze wielu artystów, którzy wierzą, że historie można opowiadać także poprzez obrazy. Jednak nie wszyscy reżyserzy myślą w ten sposób. Najlepiej radzę sobie w pracy z tymi, dla których ważna jest wizualna strona opowieści i którzy pozwalają mi mieć wkład w ich wizję. Najlepsi twórcy to ci, którzy wiedzą, co chcą zrobić. Ale zarazem reagują na to, co dzieje się na planie, i są skłonni zmienić koncepcję. Obrazy istnieją w czasie i przestrzeni w danym momencie. Jeśli punkt po punkcie realizujesz zamierzony plan i nie widzisz tego, co przed tobą, to coś ci umyka. Najlepsi reżyserzy zawsze są otwarci na to, co przynosi chwila.

PAP: A gdyby miał pan wskazać tych najważniejszych dotychczas "partnerów do tańca", kto by to był?

E.L.: Miałem szczęście pracować z Toddem Haynesem, Stevenem Soderberghem, Pablo Larrainem. To te najbardziej oczywiste wskazania. Bardzo lubiłem też Deborah Kampmeier. Ich nazwiska jako pierwsze przyszły mi na myśl. Ale oczywiście, jest jeszcze wielu innych wspaniałych reżyserów, których spotkałem na swojej drodze.

PAP: Czyje filmy zmieniły pana życie?

E.L.: Te tytuły wciąż się zmieniają. Uwielbiam Camerimage także za to, że mogę obejrzeć tu filmy, których nie znalazłbym nigdzie indziej, ponieważ nie trafiają do dystrybucji. W tegorocznym programie znalazł się np. obraz, który widziałem w Telluride i uważam za niezwykły - "Santosh" Sandhyi Suri ze zdjęciami holenderskiego operatora Lennerta Hillege. To pięknie opowiedziana i skomponowana historia. Mógłbym wymienić wiele innych obrazów. Bardzo szanuję Chrisa Doyle’a, który często przyjeżdża na festiwal. Uwielbiam prace Łukasza Żala, który jest w tym roku w Toruniu. Odkąd pamiętam, ceniłem Sławka Idziaka. Piotr Sobociński, Robby Muller – to osoby, od których wiele się nauczyłem.

PAP: Kiedy po raz pierwszy poczuł pan, że chciałby związać swoją przyszłość z kinem?

E.L.: Nie wiem. Będąc w szkole artystycznej, oglądałem wiele filmów należących do neorealizmu włoskiego. Ważny był dla mnie Vittorio De Sica. W tamtym czasie zdałem sobie sprawę, że można łączyć ze sobą realistyczne lub naturalistyczne obrazy i konstruować historie. To mnie zainspirowało. Później uważnie przyglądałem się kinu wschodnioeuropejskiemu. Poznałem Krzysztofa Kieślowskiego, kiedy przyleciał do Nowego Jorku. Pierwszy jego film, który zobaczyłem, to "Amator". Zaprzyjaźniłem się z Krzysztofem. Ilekroć przyjeżdżał do Stanów Zjednoczonych, widywaliśmy się. Zawsze bardzo inspirowały mnie jego obrazy. Podobnie zresztą jak filmy Andrzeja Munka i Jerzego Skolimowskiego.

PAP: Czego jeszcze pan nie zrobił, a chciałby?

E.L.: Ostatnio coraz częściej pracuję w samotności. Tworzę instalacje, fotografuję. Zajmowałem się tym przez całe życie, ale teraz chciałbym poświęcać temu więcej czasu. Poza tym rozmawiam z Pablo Larrainem o kolejnym filmie. Mam też nadzieję na kolejną współpracę z Toddem Haynesem. Uważam, że tak naprawdę nigdy nie przestajemy się uczyć. Ciągle powtarzam, że nagroda za całokształt twórczości nie powinna być postrzegana jako zwieńczenie zawodowego życia. Życie toczy się dalej, dalej odkrywamy kolejne obrazy.

Rozmawiała Daria Porycka (PAP)

Edward Lachman (ur. 1948 r.) – jest amerykańskim operatorem filmowym, który współpracował m.in. z Toddem Haynesem, Sofią Coppolą, Paulem Schraderem, Wernerem Herzogiem, Wimem Wendersem, Bernardo Bertoluccim i Jeanem-Lukiem Godardem. Trzykrotnie był nominowany do Oscara – w 2003 r. za zdjęcia do "Daleko od nieba", w 2016 r. – za "Carol" i w 2024 r. – za "Hrabiego". Na swoim koncie ma także przyznane podczas festiwalu EnergaCamerimage Brązową Żabę za "I’m Not There. Gdzie indziej jestem", Srebrne Żaby za "Daleko od nieba" i "Hrabiego" oraz Złotą Żabę za "Carol". Ponadto w 2011 r. razem z Haynesem zdobył Specjalną Nagrodę dla Duetu Autor Zdjęć – Reżyser. Lachman zajmuje się również fotografią. Jego prace były pokazywane m.in. w Museum of Modern Art w Nowym Jorku, The Ludwig Museum w Kolonii oraz Museo Thyssen-Bornemisza w Madrycie. (PAP)

dap/ wj/kgr/