PAP Life: Wielokrotnie pan mówił, że reżyserowanie spektaklu, w którym się jednocześnie gra to podwójna odpowiedzialność, którą źle pan znosi. I właśnie zrobił pan monodram „Sprzedawca życzeń”, w którym sam pan siebie reżyserował. Jak pan zniósł tę presję?
Adam Ferency: Te słowa o podwójnej odpowiedzialności to prawda, ale ona występuje wtedy, gdy reżyseruję większe przedstawienia. Wówczas faktycznie to się na ogół kończy stanem szpitalnym. Ale kiedy reżyseruję tylko siebie, wtedy moje lenistwo wychodzi na główny plan i robię to, siedząc we własnym domu w swoim fotelu.
PAP Life: To spory wysiłek, bo pokonywanie własnego lenistwa jest sztuką najtrudniejszą.
A.F.: Tak, jest to sztuka szalenie trudna. Mi się to przez całe życie nie udaje. Jednak w tym przypadku z tym nie walczyłem i większość prób spędziłem we własnym fotelu. Na ostatniej jednej z ostatnich prób obecny był autor i zaakceptował to, co widział, więc można powiedzieć, że najważniejszy próg jest za mną. A co do samego spektaklu, to obawiam się, że w wyniku moich różnych zabiegów myślowych, ten monodram jest trochę bardziej smutny niż napisał go Jacek Cygan. Mam jednak nadzieję, że nie pozbawiłem go tej warstwy „buffo”, warstwy komicznej, bo ona jest szalenie charakterystyczna, szczególnie dla Jacka i nie chciałbym jej pokiereszować.
PAP Life: Kim jest tytułowy sprzedawca życzeń?
A.F.: No właśnie tu jest moja największa ingerencja w tekst Jacka Cygana. On napisał współczesny tekst, który się dzieje można powiedzieć dzisiaj, w dużym czy małym mieście. Ja jednak odczuwałem jakiś niepokój związany z tym, bo nie mogłem sobie tego wyobrazić. Dlatego odbyłem zasadniczą rozmowę z Jackiem, a także z jego żoną – to nie jest bez znaczenia, też jestem obarczony pewną damą, która ma na mnie wpływ. Zatem posadziłem ich i powiedziałem, że nie wiem, kim jest ten bohater, muszę cofnąć tę historię do czasów przedwojennych, a najlepiej, żeby to się działo w czasie II wojny światowej. Jacek oczywiście struchlał, bo on w tekście przywołuje Szymborską czy Niemena. I ja mu powiedziałem: „Nie martw się, ja sobie z tym poradzę”. Najlepiej, żeby to się działo w getcie w Otwocku. A ponieważumówiliśmy się w kawiarni, nie mógł na mnie krzyczeć, że do reszty zwariowałem.
PAP Life: Dlaczego osadzenie tej historii w czasie wojny, w dodatku w getcie, wydało się panu właściwe?
A.F.: Dla mnie najważniejsze było znalezienie odpowiedzi na pytanie kim jest ten podmiot liryczny, kim jest ten człowiek. A ponieważ pojawiają się pewne motywy, historyjki żydowskie, pomyślałem sobie, że bohater może być Żydem z małego miasteczka. Wyobraziłem sobie, że ten jego sklepik to jest sklepik piwniczny, do którego schodzi się małymi schodkami. Tatiana Kwiatkowska, która robi scenografię, zrobiła takie małe okienko, które wygląda na ulicę i teoretycznie widać tylko nogi przechodniów. To pozwoliło mi myśleć szerzej. Co więcej, poszedłem w swoich rozmyślaniach dalej i doszedłem do wniosku, że skoro jest to Żyd z Otwocka, to pewnie zginął w getcie. Od tego był już jeden krok, aby sobie uzasadnić, że on może jednak przytoczyć limeryk Szymborskiej, że mówi o czymś co będzie dopiero w przyszłości. W „Księgach Jakubowych” Olgi Tokarczuk jest postać Jenty, takiej babci, która patrzy na wszystko z góry. To dało mi pewien komfort, że mogę się z tym bujać, nie przejmując się realiami. Ja zresztą nie lubię takich rzeczy naturalistycznych.
PAP Life: A jak na ten pomysł zareagowała żona pana Jacka Cygana?
A.F.: Nie zareagowała krzykiem i biciem po pysku.
PAP Life: W tekście bohater opisany jest jako człowiek śmieszny i tragiczny, mocny i bezbronny, zawsze jednak uczciwy i wierny swojej pasji. Przyznam szczerze, że w tym opisie znalazłam trochę pana.
A.F.: (Śmiech) Trochę tak, więc w tym sensie powinno mi się udać.
PAP Life: Czego w panu jest więcej – mocy czy bezbronności, śmieszności czy tragizmu?
A.F.: Myślę, że mężczyźnie, szczególnie w moim wieku, trudno mówić o bezbronności. Przyznając się do niej, byłbym skazany na samobójstwo 50 lat temu. Ale myślę, że moc i bezbronność są u mnie zbilansowane, we właściwych proporcjach. A co do śmieszności i tragizmu, to chciałbym, żeby dominowała we mnie śmieszność, oczywiście nie taka szydercza, ale objawiająca się poczuciem humoru. Myślę nieskromnie, że jestem go pełen i to pozwala mi pokonywać tragizm losu człowieka, który idzie przez świat, przez czas. A ponieważ jestem niewierzący, to czuję, że życie i tak kończy się wśród robaków czy w urnie. Jednym słowem, na sypko się kończy.
PAP Life: Robert Więckiewicz kiedyś powiedział, że monogram to wymagająca forma wyrazu, bo aktor nie ma się za kim schować na scenie. Podziela pan tę opinię?
A.F.: Czy jestem na scenie sam, czy jesteśmy we dwójkę, czy w większym zespole, to jest zawsze spotkanie z widzami. Jeśli jestem sam, to łatwiej mi reagować na sygnały z widowni, bo jestem zależny tylko od siebie. A jeśli występuję z partnerem, to trudno mi przewidzieć jak on zareaguje na fluidy, które z widowni płyną. W monodramie wszystko jest w moich rękach, jestem bardziej pewny tego, co mogę zrobić. Poza tym aktorzy są na tyle egoistyczni, że nie chcą się za nikim chować, chcemy raczej schować tego partnera za siebie. Ja nigdy w życiu nie robiłem monodramu, ale robię to bez specjalnego lęku. Oczywiście, pojawia się ta niepewność, która towarzyszy spotkaniu z widzem, ale to już jest wpisane w ten zawód.
PAP Life: Ten sceniczny egoizm, o którym pan mówi, trochę kłóci mi się z pańskimi wcześniejszymi deklaracjami, że zainteresowanie aktorstwem, nie wynikało z chęci zdobycia sławy, ale było pana bezpiecznym schronieniem. Pewnie dlatego unika pan pozowania na ściankach. A może z wiekiem pojawiła się ochota ogrzania się w blasku reflektorów?
A.F.: Myślę, że jest wręcz odwrotnie – z wiekiem taka chętka przechodzi. Choć są też tacy, nazwisk oczywiście nie zdradzę, którzy to grzanie się w blasku lubią i wiek tego nie ukoił. To jest bardzo indywidualna rzecz. Niektórzy sobie radzą z tym narcyzmem, inni nie. Ja do narcyzmu zachowuję zdrowy stosunek – tępię go, ile mogę, ale jak czasami wylezie, to trudno. Rano nie mam kłopotu z patrzeniem w lustro, bo za bardzo nabroiłem.
PAP Life: W czym, poza monodramem „Sprzedawca życzeń”, będzie pana można wkrótce zobaczyć?
A.F.: Na pewno będę grał w projekcie Piotra Cieplaka, który bierze na warsztat farsę „Czego nie widać”. To jest bardzo znana farsa, a Piotr raczej nie zajmował się tym gatunkiem, więc jestem bardzo ciekaw, jak to będzie. Próby do tego przedstawienia rozpoczną się w grudniu, a premiera, miejmy nadzieję, odbędzie się w lutym przyszłego roku.
PAP Life: Na koniec chciałabym jeszcze zapytać o marzenia. Gdyby spotkał pan sprzedawcę marzeń, to czego on mógłby panu życzyć?
A.F.: Jestem w takim wieku, że już specjalnych marzeń nie mam. Marzenia, czy też raczej realizacja tych marzeń, wiąże się z pewną dynamiką w środku człowieka. A ja już bym chciał ostatnie lata poświęcić rzeczom, które mnie interesują, spotykaniom z ludźmi, których cenię, których poczucie humoru współgra z moim. To zawsze gwarantuje, że coś ciekawego z tego wyniknie. (PAP Life)
Rozmawiała Monika Dzwonnik
ep/
Adam Ferency – aktor teatralny, filmowy, telewizyjny i dubbingowy, lektor i reżyser. Był związany z Teatrem na Woli i Teatrem Współczesnym, a od prawie 20 lat jest członkiem zespołu Teatru Dramatycznego. Jego talent szybko dostrzegli filmowcy. Tuż po ukończeniu warszawskiej PWST w 1976 roku Ferency debiutował przed kamerą, grając rolę milicjanta w serialu „07 zgłoś się”. Jeszcze w tym samym roku zagrał też w filmach „Zdjęcia próbne” i „Niedzielne dzieci”. Od tamtej pory zagrał prawie 150 ról. Do najbardziej znanych filmów z jego udziałem należy „Przypadek” Krzysztofa Kieślowskiego, „Matka Królów” Janusza Zaorskiego, „Przesłuchanie” Ryszarda Bugajskiego, „Jasminum” i „Pornografia” Jana Jakuba Kolskiego, „Człowieku z żelaza” Andrzeja Wajdy, „Pułkownik Kwiatkowski” Kazimierza Kutza, „Fuks” Macieja Dutkiewicza czy „Ogniem i mieczem” Jerzego Hoffmana. W 1991 roku na festiwalu filmowym w Gdyni zdobył nagrodę za najlepszą rolę męskę w filmie „Kanalia”.